Viñales, cygara, kawa i rum (Kuba cz. 9 ost.)
Viñales zostawiłam sobie na koniec. Przyroda, plantacje tytoniu i kawy, wędrówki i relaks.
Z Trinidadu pojechałam najpierw do Havany i szczerze miałam mało wiary w to, że tego samego dnia dotrę do Viñales. Nie miałam żadnej rezerwacji na autobus. Zawsze pozostawała jeszcze jedna, odrobinę droższa, opcja – zbiorcza taksówka. Tymczasem na dworcu w Havanie znalazłam okienko, w którym, jak się zdawało, sprzedawali bilety na ten sam dzień, albo przynajmniej przyjmowali rezerwację. Po kilkunastu minutach czekania zostałam skierowana, przez jakiegoś pana w mundurze, do innej sali. Wydawało mi się, że jest to jakiś naciągacz i kombinator w przebraniu urzędnika, więc oświadczyłam jeszcze całej kolejce, że zaraz wrócę i udałam, że mu wierzę. Poszłam.
W kolejnej sali była następna kolejka. Popytałam ludzi. Okazało się, że to tu, nie na dole, kupię bilet. Odstałam swoje i wyrecytowałam pani, że niczego bardziej nie pragnę niż dojechać do Viñales. „O 14.30!”-padła odpowiedź. Spojrzałam na zegarek, była 14.00. „No, ale pani kochana, nie rozumiem. Czy autobus odjeżdża o 14.30 czy…..?” „Rezerwacje zaczynają się o 14.30!”-warknęła panienka. Rozejrzałam się za najbardziej strategicznym miejscem. Gdzie się zaczaić, by rzucić się na okienko o 14.30? Czy może stać w kółko w kolejce? Podchodzi do mnie chłopak, jak się okazuje Szwajcar. Też jedzie do Viñales. Mamy plan. Obstawiamy dwa różne końce kolejki i nasze szanse wzrosną o 50%. Pani w okienku zajmuje się tylko odsyłaniem ludzi na koniec kolejki, no bo nie można jeszcze sprzedawać. W końcu, gdy zegar wybił 14.30, nasza dwójka wepchała się pod okienko i dostaliśmy bilety. To był największy sukces. Nigdy nie udało mi się kupić biletu na podróż tego samego dnia.
Szwajcar okazał się bardzo fajnym towarzyszem podróży i umówiliśmy się, że kolejne dni będziemy wędrować razem. Jeśli w podróży widzę kogoś podróżującego na własną rękę , trochę z z góry zakładam, że jesteśmy podobni. Dodatkowo godzina spędzona razem w autobusie, wystarcza by wyczuć czy nadajemy na podobnych falach. Obydwoje wiemy, że widzimy się tylko na godzinę, dwie, dzień, dwa. Wiemy, że potrafimy jeździć sami i jak nie będzie chemii to się po prostu, bez żalu, rozstaniemy.W tak krótkiej relacji można pozwolić sobie na większą szczerość, ponieważ nie ma o co dbać. Nie ma jeszcze przyjaźni. W dwójkę też jest łatwiej. Skoro obydwoje umiemy zadbać o siebie, umiemy też zatroszczyć się o drugą osobę. Dla mnie były jeszcze dwie korzyści. Miałam inteligentną nawigację, kogoś kto potrafił świetnie czytać krajobraz i doprowadzić nas do wszystkich punktów na mapie. Nie byłam też zaczepiana przez cmokających facetów. Zamiast sztucznej adoracji od kubańskich macho dostałam próbkę lekceważenia i kierowania wszystkich zapytań do mojego męskiego opiekuna.
Riki sprzedał mi patent oszczędnościowy. Chodził wszędzie z butelką coli, do której dolewał sobie rum kupiony za grosze w sklepie. Przed rumem, na Kubie, nie ma ucieczki.
W Viñales miałam rezerwację, ale stwierdziliśmy, że skoro i tak będziemy razem wędrować, weźmiemy pokój u jakiejś rodzinki żeby było taniej i jak się uda to posmakujemy kubańskiej lokalnej kuchni w wykonaniu gospodyni.
Viñales to malutkie miasteczko z kilkoma restauracjami, placem z wifi, cudowną przyrodą, kilkoma plantacjami tytoniu, kakao i kawy oraz wytwórnią rumu w pobliżu. Gdy tylko wysiedliśmy, od razu otoczył nas tłum kobiet wykrzykujących zalety swoich cas. Z jedną panią złapaliśmy kontakt wzrokowy. Bardzo rzutka kobita obiecała nam osobny pokój z dwoma łóżkami i łazienką za jedyne 10 CUC. Najpierw musiałam anulować rezerwację w mojej casie. Okazało się, że jest naprzeciw naszej. Normalnie zadzwoniłabym albo napisałabym maila. Bez kubańskiej karty i dostępu do neta, było to niemożliwe. Pani w mojej casie zrozumiała moje tłumaczenie, ale i tak po jakimś czasie wystawiła mi negatywną opinię na airbnb, że niby nigdy nie pojawiłam się, by anulować nocleg.
Blok, w którym mieliśmy pokój, skradł moje serce. Przedtem mieszkałam w zabytkowych kamienicach. Tu kubański PRL. Po raz kolejny nie mogę uwierzyć jak Kubańczycy chcą być blisko siebie. Brak setek programów telewizyjnych i Internetu sprawia, że całymi dniami siedzą razem. W naszej klatce wszystkie drzwi do mieszkań są otwarte. Mieszkańcy przechodzą z mieszkania do mieszkania, mieszają sobie zupy, doglądają dzieci, plotkują, zagadują. Jedna wielka rodzina. Obydwoje nie możemy w to uwierzyć. Riki mówi, że w Szwajcarii w ogóle nie zna się swego sąsiada i ludzie zamykają się przed obcymi. Ja wspominam odległe czasy, gdy w Polsce było podobnie jak teraz na Kubie. Więzy sąsiedzkie były mocniejsze. Potem telewizja i Internet wygrały z pragnieniem kontaktu z innym człowiekiem.
Nasza gospodyni podejrzewa nas o romans. Nie będę jej opowiadała, że dopiero co się poznaliśmy, bo toż to jeszcze większy szok. Wziąć chłopa z autobusu i zamieszkać z nim w jednym pokoju? Jest między nami spora różnica wieku, dogadujemy się, żartujemy, gadamy w języku, którego ona nie rozumie. Dziwne. Pani gospodyni robi nam niespodziewane naloty na pokój. Muszę ją rozczarować. Leżymy osobno. Kiedy gospodyni męczy się szpiegowaniem posyła swoja wnusię na przeszpiegi. Dzidzia zabiera nam rzeczy z pokoju i chodzi z nimi po bloku. Matka dziewczynki ogląda każdą naszą rzecz. Zachwala, pyta ile to kosztowało w Europie i mówi, że też to chce. Sytuacja robi się dziwna. Nie jestem przygotowana na to, by oddać swoje ciuchy i buty w prezencie. Poza tym, widzimy, że wielkiej biedy tu nie ma. Wiemy, że właściciele cas sporą część dochodu oddają państwu. Pozostałe usługi jak pranie, gotowanie nie są nigdzie odnotowywane i stanowią dość ważny dochód rodzin. Umawiamy się, że pani gospodyni zrobi nam pranie i kolejnego dnia ugotuje nam kubańską kolację. Zupę fasolową, owoce morza i deserek.
Tego dnia idziemy tylko na spacer po miasteczku i bliskiej okolicy. Gospodyni wmawia nam, że nazajutrz musimy wziąć jej kolegę i że tylko on potrafi oprowadzić nas po pobliskich farmach, jaskiniach, polach, lasach. Sprawdzam na MapsMe, że mam zaznaczone wszystkie atrakcje. Decydujemy się iść sami. Teren jest prosty. Razem nie możemy się zgubić. Pani wróży nam zagładę.
Rano gospodyni robi nam wypasione śniadanko. Jajecznica, owocki, chlebek, sery, kawa, sok. Riki planuje całą trasę. Nic nie muszę. Nie udaję, że wybitnie posługuję się mapą. Riki zdecydowanie robi to lepiej i nawet specjalnie nie potrzebuje mojej nawigacji. Decydujemy się iść najpierw na plantację tytoniu. W pierwszej oprowadzający nas facet zamiast opowiadać o tytoniu bardziej interesuje się nami i naszą relacją. Nie dopuszcza mnie do głosu i wszystkie pytania do mnie kieruje do „mojego męskiego opiekuna”. Wchodzę w to i odpowiedzi kieruję do Rikiego, żeby przekazał je szowiniście. Na plantacji Macondo jest ciekawiej. Oglądamy proces produkcji od ziarenka tytoniu do skręcenia cygara. No i tu wolno mi mówić i zwracać się do mężczyzn.
Panowie uczą nas palić cygara jak robił to Che. Maczamy je w miodzie. Atmosfera jest wyborna. Pracownicy plantacji Macondo są zdecydowanie mistrzami marketingu. Kupujemy u nich cygara. Mamy pewność, że są prawdziwe i smaczne, a kasa poszła prosto do ich kieszeni. Każda plantacja większość swojej produkcji musi oddać państwu, dostając za to niewielki dochód. Turyści indywidualni są szansą na zarobek.
Po plantacji tytoniu zachodzimy na pobliskie plantacje kawy i do restauracji z punktem widokowym na okolicę. W restauracji ceny są kosmiczne, ewidentnie zrobione pod grupy turystyczne. Bierzemy tylko po soczku i obserwujemy widoki i ćmę na obrusie.
Nastawiamy nawigację i ruszamy do jaskini polecanej przez przewodniki. Jaskinia jest ukryta w samotnej skale, stojącej wśród pól. Przed wejściem siedzą dziwne typy i każą nam zapłacić za wstęp. Nie mają dokumentów, ani biletów. Nie warto się kłócić. Jesteśmy sami. Nikt nas nie wesprze. Dostajemy po latarce i jeden z panów mianuje się naszym przewodnikiem i oprowadza nas po jaskini. Okazuje się, że to konieczne jeśli chce się zobaczyć dziwne formacje skalne, a także znaleźć żabę, która zamieszkuje jaskinię. Jaskinia jest naprawdę ciekawa i warto tu zajść.
Następnie idziemy do fabryki rumu. Ten rodzaj rumu jest produkowany tylko w tej fabryce i nie jest przeznaczony na eksport. Nie jestem znawczynią i fanką czystego rumu. Mohito czy Cuba Libre owszem. Czysty napitek wypalał mi język. Riki był zachwycony.
W drodze powrotnej do Viñales trochę kluczymy miedzy poletkami. Nagle droga, którą idziemy zamienia się w rzekę błota. Chwilę idziemy samą krawędzią. Jeszcze stąpamy po suchym. Suche się kończy i zaczyna się gęsta, świeżutka, mokra maź. Decydujemy się wspiąć na przewyższenie po jednej ze stron i iść dalej górą. Jedną ręką chwytam gałąź, drugą opieram się na głowie Rikiego. Gałąź pęka, wpadam do kostki w błoto. Na szczęście nie skąpałam się cała. Teraz już mogę spokojnie wycofać się w bród. Powrót zabiera nam około 40 minut. Część błota zamieniła się w skamielinę i odpada mi z butów. Moje przejście przez miasto nie wzbudza większych emocji. Żeby oszczędzić posadzki w bloku, wchodzę na bosaka i proszę, by właścicielka wyprała moje buty.
Przed kolacją idziemy jeszcze na spacer po miasteczku i popytać o transport nad morze albo do Havany. Droga do Las Tumbas, gdzie chcielibyśmy ponurkować będzie dla mnie stresująca. Na pewno bym tam dojechała, ale niekoniecznie udałoby mi się wrócić na czas do Havany, by złapać samolot. Rezerwacje do Havany są możliwe dopiero za kilka dni. Jestem gdzieś, gdzie jest bardzo ciemno. Na szczęście w pobliżu sprzedaży biletów kręcą się taksówkarze. Umawiamy się z jednym, że nazajutrz odbierze nas sprzed bloku i zawiezie do Havany. W połowie drogi znajdujemy smutny plac zabaw dla dzieci. Rewolucja tu dotarła, zabawa nie.
Wieczorem wracamy na kolację. Zdecydowanie jest to najlepsze jedzenie jakie jadłam na Kubie. Świeże, doprawione, aromatyczne. Pycha.
Kolejnego dnia rano wychodzimy przed blok, by złapać nasz transport do Havany. Czekamy godzinę i nic. W końcu idziemy do miasteczka poszukać naszego naganiacza. Chłopak ma pecha, bo prawie od razu spotykamy go na ulicy. Nie umiem za bardzo wyrażać złości po hiszpańsku. Naganiacz udał, że jest bardzo zdziwiony, że nikt nas nie zabrał. Poudawał, że gdzieś tam dzwoni i szuka dla nas transportu. Wiemy, że już nie zbierze całego samochodu w tak małej miejscowości. Siadamy na krawężniku i kombinujemy. Nagle zatrzymuje się przy nas jakiś przy nas jakiś facet i mówi, że słyszał o naszej niedoli. Ma pomysł. Zabierze nas do pobliskiego miasta – Piñar del Rio. Tam ma kolegę, który za 5 CUC zabierze nas Havany. Cena transportu z Viñales to około 15/20 CUC. Brzmi podejrzanie. Oceniam, że panu dobrze patrzy z twarzy i w towarzystwie Rikiego decyduję się zaufać mu. Szwajcar węszy podstęp. Nie mamy innego wyjścia. Jedziemy! W Piñar del Rio kierowca zostawia nas na dworcu dla Kubańczyków. Dla nich zbiorcze taksówki są tańsze, choć gorszej jakości. Zamiast klimatyzowanego nowoczesnego wozu mamy starego Forda z podglądem asfaltu podczas jazdy. Pilnuję by MP3 nie spadła mi na ziemię, bo już jej nie zobaczę. Stadionowe siedzenia nie powodują odparzeń, jedynie siniaki. Same plusy. No i wróciła nam wiara w ludzi.
W Havanie okazuje się, że zaczął się karnawał. Nigdzie nie ma noclegu. Rozdzielamy się na jednej ulicy. Ja wracam do Mirelli, gdzie dostaję łóżko w wieloosobowej sami. Riki ma więcej szczęścia i dostaje jedynkę w kamienicy opodal. Kolejne dwa dni spędzamy razem, imprezując i zwiedzając. Wkrótce wracam do Stanów, a Riki leci do Meksyku kontynuować swoją roczną podróż.
Na Kubie zostawiam serce. Na pewno tu wrócę!