Okolice Salalah: kadzidłowce na grobie Hioba (Oman cz.6)

Chłopak, który nas podwiózł do Maskatu śmiał się z naszego wakacyjnego wyboru. Sam zwiedził trochę świata i nie mógł zrozumieć jak można jechać gdzieś, by zobaczyć …. drzewo. Cóż, taki był nasz wybór. Zobaczyć kadzidłowce, baobaby i w przyszłości może endemity w Jemenie.

Zachód Omanu różni się od pustynnego zachodu. Salalah to ulubione wakacyjne miejsce Omańczyków.  W sierpniu pada tam deszcz, jest chłodniej i przede wszystkim zielono. Nie to co skwar na przemian z sauną.

Na miejsce doleciałyśmy po południu i udało nam się dogadać z poznanym na ulicy taksówkarzem, żeby kolejnego dnia zabrał nas na objazd okolicy. No i by pokazał drzewo.

Pogoda i krajobraz rzeczywiście różnią się od tego co widziałyśmy do tej pory. Rano w powietrzu jest jeszcze sporo pary wodnej, po ulicach biegają stada wielbłądów, a nie kóz. Jest zielono i wreszcie można kupić świeże owocki i napić się wody kokosowej.

Najpierw pojechaliśmy zobaczyć grób biblijnego Hioba. Dla muzułmanów to prorok, który jest również wymieniony w Koranie. Grób jest w malutkim, niewzbudzającym zainteresowania budynku. Wizyta jest więc raczej czysto symboliczna.

Potem nasz kierowca chętnie zatrzymał się przy kadzidłowcu i nawet zrobił nam krótką prezentację pozyskiwania żywicy, nacinając biedne drzewko scyzorykiem.

Następnie pojechaliśmy na miejsce najważniejszych wykopalisk na terenie Omanu. Khor Rori, zwane też Sumhuran, było najważniejszym portem w królestwie Hadramawat między Morzem Śródziemnym a Indiami. Jego rozkwit przypada na okres od 4 roku p.n.e do 4 roku n.e. Było to małe ufortyfikowane miasto zajmujące się produkcją i handlem olibanum czyli żywicą z kadzidłowców. Żywica nie jest tylko używana do ceremonii okadzania i oczyszczania domostw i podczas nabożeństw czy medytacji, ale też jako środek uśmierzający ból. Leczy stany zapalne stawów i kości, nieżyty dróg oddechowych. Działa antyseptycznie, uspakajająco i przeciwbakteryjnie. Na terenie wykopalisk zachowały się fundamenty, mury z inskrypcjami i jedna zagubiona w czasoprzestrzeni wanna.

Jesteśmy spragnione zabytków i jedziemy do polecanej w przewodniku miejscowości Mirbat. Samochód naszego kierowcy ma zamontowany system ostrzegający przed rozwinięciem większej prędkości niż 120 km/h.  Jednak, nasz kierowca to nieczuły rajdowiec. Drogi są puste i gładkie. Możemy go zrozumieć.

Mirbat okazuje się magicznym, uśpionym miasteczkiem. Mamy wrażenie, że nikogo nie ma. Został opuszczony. Domy ongiś bogatych kupców, zbudowane z cegły błotnej sypią się. Wszystko przemija….

Spacerujemy po plaży i po opustoszałych uliczkach. Stadka ciekawskich kóz mają nadzieję na smakołyki od nas. Niestety nie mamy co im dać.

Kierowca chce nam jeszcze pokazać gdzie relaksują się Omańczycy i zabiera nas nad rzekę. Możemy zobaczyć jak rodziny moczą się w ubraniach i cieszą się z tak rzadkiej w Omanie zieleni.

Na tym lekcja geografii się nie kończy. Jedziemy jeszcze zobaczyć Teeq – lej krasowy głęboki na 250 metrów i jaskinię. Tam okazuje się, że niedaleko jest las baobabów. Nasze pantomimiczne-arabsko-angielsko-rysunkowe starania nie przynoszą żadnych rezultatów. Nikt nas nie rozumie. Nikt nas tam nie zabierze.

Naszemu kierowcy jest smutno, że nam jest smutno. Pokazuje nam za to wielbłądy. Drzewo, ssak. Nam wszystko jedno.

Wycieczka i tak była udana. Jesteśmy szczęśliwe. Krótka podróż po Omanie okazała się betką. Omańczycy są cudowni, opiekuńczy i hojni. Na pewno warto tu jeszcze przyjechać. Wracamy do hotelu i szykujemy się na większa przygodę. Jemen!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.