Z kałasznikowem na Manhattanie pustyni (Jemen cz. 4)
Wiele tajemniczych, historycznych miejsc na świecie, które zawsze chciałam zobaczyć, znam z książek o zagubionych cywilizacjach. Hobby z dzieciństwa. Manhattan pustyni zobaczyłam w CNN. Otóż, Jemeńskie Ministerstwo Turystyki zaszalało i wypuściło krótki spot turystyczny. Kamera jechała pustynną drogą, by po chwili pokazać wieżowce zbudowane z błotnych cegieł ponad 400 lat temu. Japońscy turyści targowali się o cenę pamiątek. Panowie z mieczami tańczyli w kręgu. No i wiedziałam. Chcę to zobaczyć.
Jak już pisałam w pierwszym wpisie z Omanu, sprawa była prosta. Bilet z Berlina przez Doha do Maskatu i powrotny z Sany przez Doha do Berlina nie kosztował nas więcej niż 1000 złotych. Reszta potoczyła się swoim spontanicznym, pełnym przygód tempem.
W Seijun poznany mędrco-coach-urzędnik naszkicował nam trasę, na której nie tylko miałyśmy zobaczyć to o czym marzymy, ale też okoliczne skarby architektury, pustyni i pól. Same dojechałybyśmy do Szibam, ale nie trafiłybyśmy do jego ulubionych miejsc. Zaufałyśmy mu. Zaprzyjaźnieni policjanci dali nam tasziry (przepustki), wynegocjowałyśmy przyzwoitą cenę za objazd okolicy i rano pojechałyśmy taksówką pod jakiś hotel, gdzie miał czekać na nas nasz bodyguard. Tam dowiedziałyśmy się, że istnieją w okolicy lepsze hotele, gdzie mieszkają same białasy. Wolałyśmy jednak naszą jamę w centrum. Sami tubylcy, wszędzie blisko i można zjeść z gazety. Nie to co to. Czysto, talerze, blichtr i białasy.
Dolina Hadhramaut była wówczas dość popularnym miejscem wśród porywaczy. Tu odbywały się polowania na turystów, którzy później stawali się zakładnikiem wsi walczącej o swoje potrzeby. Cel pewnie szczytny, ale wiedząc, że nie będzie ratował nas Russel Crowe i nasze ubezpieczenie raczej nie obejmuje takich przygód, wolałybyśmy oszczędzić sobie takich przygód. Jemeńskie wojsko i policja też starają się dbać o turystów i takim jak my przydzielają uzbrojonych opiekunów.
Nasz bodyguard potrzebował kilku minut, by się przy nas wyluzować. Już w samochodzie dostałyśmy jego kałacha na kolana, a Monika nawet qat prosto do dzióbka. Ubaw po pachy. Co robić gdy się dostanie kałacha w ręce? Trzeba cieszyć michę i uważać żeby przypadkiem nie nacisnąć na spust. Chłopak miał tyle dobra w sobie, że w obliczu walki zapewne pierwsze chwyciłybyśmy za broń.
Dolina Hadhramaut jak się okazuje jest dość różnorodna. Jedziemy przez pustynne obszary, potem drogą, która wije się przez górskie, uśpione miasteczka, by w końcu przejechać przez zielone, żyzne pola.
Miasteczka wydają się wyludnione. Pierwsze powitało nas wezwaniem na modlitwę. Monika od razu pobiegła do meczetu pomodlić się za naszą wycieczkę. Filmik nakręciłam kamerą 8 lat temu. Uwaga! Jakość obrazu i dźwięku godna braci Lumiere. Klimat zachowany.
Poszłyśmy na spacer po tej miejscowości próbując się dowiedzieć się, gdzie właściwie jesteśmy. Przypadkiem trafiłyśmy do pana, który robił miód. Zakupiłyśmy kilka słoiczków.
Samo miasteczko jest dość spójne architektonicznie. Złote budynki wydają się być jakąś inscenizacją do filmu.
Jednak wszystkie budynki są zamieszkałe. Miasteczko mogłoby być planem do niejednego filmu.
Znalazłyśmy dwie perełki architektoniczne wśród złotych budynków.
W mieście nie było żywej duszy i nasz bodyguard chyba był dość zmęczony brakiem atrakcji. Zdecydowanie kręciło go to jak nosiłyśmy jego broń. Najbardziej się cieszył, jak pozujemy i krzyczymy peany na cześć Jemenu. Dwa razy nie trzeba było nas prosić. Kochamy Jemen.
W drodze do Szibam, jadąc koło zielonych pól, zauważyłyśmy kobiety w olbrzymich kapeluszach. Nasz kierowca na moją prośbę, by się zatrzymał zareagował nagłym przyspieszeniem, przerażeniem i modlitwą. Musiałam wystawić łeb z samochodu i robić serię zdjęć w nadziei, że coś wyjdzie.
Taksówkarz, zapewne, uważa te kobiety za czarownice. Tymczasem tak olbrzymie kapelusze są po prostu ochroną przed słońcem. Kobiety zajmują się szeroko pojętym rolnictwem. Pracują na polu, hodują i wypasają kozy. W końcu dojechałyśmy do Shibam. Wspięłyśmy się na górkę przed miastem, żeby mieć widok na całe miasto.
(Wybaczcie prehistoryczną jakość filmu.)
Shibam było stolicą królestwa Hadhramaut i przystankiem na trasie karawan. Dziś w języku archeologów miasto nazywa się Manhattanem/Chicago pustyni. Domy w Szibam pochodzą z XVI wieku. Zbudowane z suszonych na słońcu błotnych cegieł wieżowce mają do 7 pięter wysokości. Miasto zostało zaplanowane na planie prostokąta z regularną siatką ulic, placów i murem obronnym dookoła. Miałyśmy przyjemność wejść do jednego z budynków i uwierzcie, wspinaczka po schodach sięgających do kolan nie należny do przyjemnych. W Szibam, tego dnia, byłyśmy jedynymi turystkami, ale strasznie żałowałam, że świat zapomniał o tym przepięknym miejscu.
W mieście widać warsztaty i sklepy, gdzie ludzie mimo braku turystów starają się coś tworzyć i sprzedawać.
Ulicami szwendają się dzieciaki i stada kóz, przy meczetach siedzą mężczyźni i debatują nad czymś. W oknach czasem powiewają zasłonki. Gdzieś tam toczy się normalne życie.
Niestety Shibam, mimo tego, że jest na liście UNESCO, powoli przemija. Powodzie, niestabilna sytuacja kraju, lekkomyślność i brak środków na renowację przyczyniają się do powolnego niszczenia i zawalania się budynków.
Miasteczko jest magiczne i naprawdę robi wrażenie. Przez chwilę żałujemy, że nie możemy tu wrócić. Jest jednak takie powiedzenie: „be careful what you wish for” czyli „uważaj czego pragniesz”. Życzenie idzie w kosmos i kolejnego dnia zatrzymamy się tu przymusowo podczas starcia z taksówkarzem atakującym naszego nowego japońskiego kolegę.