Walki o Japończyka w drodze do Al-Mukalla (Jemen cz. 5)
Al-Mukalla stała się celem naszej podroży ze względu na jedną rzecz. Lotnisko. Stamtąd mogłyśmy polecieć na Sokotrę. Jedną z najpiękniejszych i wyjątkowych pod względem flory wysp świata.
Dotarcie z Seijun do Al Mukalli jest banalne. Droga prosta, sporo autobusów. Nie udało nam się jednak kupić biletu. Pan kierowca nas zbył, mimo naszych przepustek. Zapewne nie chciał ryzykować dłuższego przystanku na rogatkach miasta, kiedy to wojsko będzie nas dłużej kontrolować. Zagadałyśmy więc dziadka na ulicy, którego wehikuł roztopił nasze serca. To był istny cud braku techniki.
Dziadek ochoczo zgodził się, podpisałyśmy rysunkową umowę i umówiłyśmy się z nim na kolejny dzień rano. Prosty kurs. Los chciał, że tego samego dnia wieczorem poznałyśmy samotnie podróżującego Japończyka. Ten też miał problemy z ruszeniem dalej, więc zaproponowałyśmy mu, by do nas dołączył.
Kolejnego dnia rano kierowca jest na czas. Japończyk też. Pakujemy się do wehikułu i jazda. Rozmów z kierowcą wiele nie było. Nie byliśmy językowo online. Kilka wymian zwrotów, kilka zdań czytanych z przewodnika. Parę komplementów na temat krajobrazu. Jedziemy, jedziemy. Rozmawiamy sobie z Japończykiem. Nagle kierowca obraca się do nas i otwierają się bramy piekieł. Zaczyna się długi jazgot. Nie wiem o co chodzi. Wiemy tylko, że Japończyk mu się nie podoba. Już nie. Zatrzymujemy się i dziadek wyrzuca plecak Japończyka na szczerej pustyni. Zaraz przed Szibam. Bawimy się wyśmienicie. W wyrzucanie i wrzucanie plecaka.
Przynajmniej widok jest piękny. Manhattan pustyni. Japończyk spotulniał. Pochylił głowę i nie reaguje. Ja pakuję jego torbę z powrotem i pytam po polsku: „o co chodzi?”. Kierowca wpada w szał. Zaczyna wołać kolegę. Niewidzialnego kolegę. „Ahmed! Ahmed! Ahmed!” I tak jedziemy do miasta. Znowu będziemy zwiedzać Manhattan. Parkujemy i dalej kłócimy się po arabsku/polsku/migowo. Pytam Japończyka, czemu się nie odzywa. Ten mówi, że mu nie wypada kłócić się z osobą starszą.
Nagle dziadek zaczyna sprint po mieście, cały czas krzycząc „Ahmed”. Niewidzialny Ahmed poszedł z nami. Kluczymy między błotnymi wieżowcami i szukamy, gdzie tu mieszka jakiś Ahmed. Ja też w Zielonej Górze jak idę do kogoś w odwiedziny, cały czas wykrzykuję jego imię.
W końcu stajemy pod czyimś oknem. Ahmed, mężczyzna po 40, wystawia głowę przez okno. Chwilę rozmawia z naszym kierowcą i w końcu schodzi na dół. Okazuje się, że Ahmed jest tłumaczem angielskiego. Mówi nam, że naszemu kierowcy nie podoba się Japończyk, ponieważ jest za ciężki…. Wiemy, że naszemu koledze nie uda się schudnąć szybko. Pytamy zatem, co możemy zrobić z tym fantem. Kierowca i tłumacz chwilę rozmawiają. Znam po arabsku kilka zwrotów, ale tu dzban z wiedzą rozbił mi się nad głową. Wiem, że rozmawiaj o honorze Araba. Nagle tłumacz wyciąga jakieś 10 złotych w przeliczeniu i rzuca nimi w kierowcę. Ten zbiera banknot z ziemi i obraca się do nas. Już jest dobrze. Chcemy oddać pieniądze tłumaczowi, ale nie chce ich przyjąć. Pytam Japończyka, co powinien zrobić w takiej sytuacji Japończyk. Sepuku.
Po takich nerwach proszę kierowcę, by zatrzymał się gdzieś na jedzenie. Tylko jedzenie nas pogodzi. On zje, my zjemy i będziemy szczęśliwi. Wybór knajp jest żaden, więc siadamy przy knajpie z uroczym śmietnikiem opodal. Jedzenie smaczne, zapachy mieszane. Beczka śmiechu. Ocalony Japończyk szczęśliwy.
W Al Mukalli chcemy tylko spędzić noc. Idziemy na spacer szukając ostatnich śladów kolonialnej architektury. Wiekszość jest w opłakanym stanie.
Miasto nie jest duże i za bardzo nie ma co w nim zwiedzać. Służy głównie jako port i lotnisko.
Idziemy jeszcze wzdłuż promenady. Rybacy skończyli połów, sieci suszą się na chodniku, łodzie łagodnie kołyszą się na falach.
Idziemy jeszcze na jakieś dobre jedzonko. Patrząc na to co zostało na stolikach, po poprzednich klientach, stwierdzamy, że w przypadku biedy zawsze można dojeść coś po kimś. Mało kto je tu sztućcami. Wiekszość nie doniosła pokarmu do buzi. Teraz spoczywa na stole. Nie wiem jeszcze, że dojedzenie tych resztek wkrótce będzie moim marzeniem. Tymczasem jemy przepyszny hummus, taboulleh (sałatkę z pietruszki) i potrawy mniej nam znane.
Arabska kuchnia zaskakuje. Obok ciężkich, pieczonych mięs mamy delikatne kremowe sosy, hummusy i soczyste, aromatyczne sałatki. Najadamy się za wszystkie czasy, nie wiedząc jeszcze, że przez najbliższe kilka dni nic takiego nie zjemy.
Po wyjściu idziemy jeszcze do warsztatu, gdzie robią instrument strunowy – gambus. Pan sprzedawca prezentuje nam mistrzowska ręczna robotę i chwilę gra nam jakieś utwory.
Ululane arabską muzyką, idziemy spać. Rano zaczynamy przygodę życia. Lecimy na Sokotrę!