Kolorowo w Quetzaltenango i San Andrés Xecul (Gwatemala cz. 1)
Mój wjazd do Gwatemali z Meksyku w 2010 roku nadal zajmuje jedno z pierwszych miejsc w kategorii „Chaos Roku”. Z notatek i maili jakie zrobiłam wynika, że tego dnia jechałam niezliczoną ilością autobusów, busików, tuk-tuków. Transport istniał i był dobrze zorganizowany. Był tylko podzielony na dziesiątki. Złapanie autobusu do granicy to była betka. Byłam jedyną białaską w autobusie i każdy chciał sprawdzić czy imituję jakieś dźwięki buzią. Mimo mojego ograniczonego wówczas hiszpańskiego jeden dość leciwy pan był dość wytrwały. Najpierw załamał się, że sama jadę do Gwatemali. Myślał, że jadę sobie tylko zobaczyć granicę. Zrobił mi długi wykład tłumaczony samodzielnie symultanicznie na chyba angielski. Historia nie miała końca. Dziadek miał problemy z uszami i powtarzał wrzaskiem wszystkie moje odpowiedzi. Po chwili cały autobus wiedział wszystko o mnie. Pan miał też osobowość mnogą albo bardzo ciekawe życie. Był pisarzem, wynalazcą, księdzem. I misjonarzem. Jezus mnie kocha, a on błogosławi. Siedziałam z przodu, a cała zasłuchana publiczność za mną. Chyba wzruszył ich mój los, bo każdy wysiadający pasażer mnie pozdrowił i pobłogosławił. Wojna-pomyślałam. Jadę na wojnę!
Na granicy sprawa była prosta. Autobus nie jedzie dalej. Muszę najpierw doczłapać się do budki, podbić paszport, odmówić danie łapówki za opuszczenie kraju i opuścić Meksyk. Potem powinna być kolejna budka-gwatemalska. Jednak nie można ot tak sobie pójść. Tu na ziemi niczyjej jest Republika Taksówkarzy. Za kilka pesos podwiozą kilka metrów do odpowiedniej, podadzą wniosek o wizę i długopis. Idę na to. Nie zbiednieję i przynajmniej nie zgubię się. Wkładam plecak do bagażnika i czekamy na kolejne osoby, które dopełnią nasz pojazd.
Za budką kolejna republika. Tym razem Tuk-tukarzy. Jest szał. Jest na mnie popyt. Szarpie mnie kilka rąk. Wygrywa najsilniejszy. Zostaję wpakowana do tuk-tuka. Jedziemy, jest jakby luksusowo. Jestem sama. Minutę. Po chwili dosiada się pięć osób. Mój plecak staje się zagłówkiem. Ubaw po pachy. Dojeżdżamy na dworzec autobusowy i wreszcie mogę wsiąść do ostatniego autobusu do Quezaltenango. Autobus to stary amerykański gimbus. Z zewnątrz kolorowy, wewnątrz wylepiony nalepkami z kreskówek i z herosami. Superman, Batman, Jezus. Zacna trójca.
Jazda gimbusem to czysta frajda. Folklor roku. Fantazja kierowcy i naganiacza nie ma końca. Naganiacz jedzie cały czas na stopniu. Koło siebie ma sznureczek. Kiedy widzi przeszkodę na drodze, lub stojących ludzi pociąga za sznurek i wówczas po całej okolicy rozchodzi się cudne trąbienie. Jeśli przechodnie podniosą rączki, zostaną wciągnięci do autobusu przy niewielkiej prędkości. Nie warto się zatrzymać.
Bagaż w gimbusach idzie albo na dach, albo na tył autobusu. Nie chciałam ryzykować. Posadziłam plecak koło okna i zasnęłam na nim. W pewnym momencie czuję czyjąś łapę na swojej nodze. Patrzę, że to jakiś gówniarz. Zaczyna podryw. Na colę. Czy ja chcę pić colę? Nie chcę. Czy chcę pić sprita? Nie. Czy chcę buzi? Pytam synka ile ma lat. 25. „No to widzisz synku, Ty młody jesteś. Nie masz jakiejś koleżanki?” No nie ma. „Ale ja mam kolegę i on Cię zbije jak będę z Tobą rozmawiać.” Zadziałało.
Próbowałam jeszcze pospać, ale po jakiś dwóch godzinach jazdy zbudził mnie krzyk. Cały autobus patrzy na mnie. To mój przystanek.
W Quezaltenango lub jak mówią miejscowi Xela (Czela) miałam spotkać mojego pierwszego gospodarza z couchsurfing. Podał mi adres zapisany „po miejscowemu”. Mieszanka liczb. Nic z tego nie rozumiałam. Podtykałam kolejno ludziom na ulicy pod nos. Nad moją karteczką zbierała się niezła gromadka i debatowali machając rękoma w różnych kierunkach. Mój domek był wszędzie. W końcu doszłam. Mój gospodarz mieszka w małej komunie. Wokół dziedzińca jest kilka pokojów. Bardzo ciekawe towarzystwo zbiera się we wspólnej kuchni. Są miejscowi, głównie artyści i kilku obcokrajowców. Wiek od 20 do 70 lat. Najstarszy pan-Amerykanin w Gwatemali chce przeżyć swoją emeryturę. Zaczyna w Xela, gdzie uczy się hiszpańskiego.
Kładę plecak i idę na miasto wymienić pieniądze, zjeść coś i zobaczyć okolicę. Na zwiedzanie jest już za późno. Xela to bardzo ładne miasto. Są fajne uliczki, knajpki i plac, gdzie jak zwykle można wszystko załatwić.
Kolejnego dnia najpierw idę na rynek kupić coś do jedzenia i znaleźć autobus do pobliskiej miejscowości – San Andrés Xecul, gdzie jest najbardziej kolorowy kościół Gwatemali. Na rynku przy dworcu feeria. Warzywa, owoce, suknie kobiet kapią soczystymi kolorami. Tylko ja. Cała na szaro. Kupuję pierożka i owocka i pakuję się do autobusu.
Kościół San Andrés Xecul ma lekko ponad sto lat i na pewno ponad sto kolorów. Fasadę zdobią aniołki, małpy, jaguary, ptaszki, roślinki. Jest też pstrokata kopuła z całym próbnikiem barw. Architekt miał pewnie niezłego dilera. Takie kolory sprawdzają się tylko w środkowoamerykańskim świetle. Wszystko tu pasuje! Tak naprawdę wybór kolorów i przedstawionych zwierząt wynika z przedkolumbijskich wierzeń i silnego związku między religią a przyrodą.
Wewnątrz nie wolno robić zdjęć. Klimat przypomina ten z Meksyku. Świece, półmrok, modlitwa w rdzennych językach. Warto pochodzić po okolicy i wejść na pobliskie wzgórze, by spojrzeć na panoramę miasteczka.
W Xela poszłam jeszcze raz na rynek i na spacer uliczkami. Indianka sprzedająca warzywa poświęciła kilka minut by nauczyć mnie właściwie wymawiać nazwę awokado. „Agła kate, agła kate, agła kate!” krzyczała. Ja cierpliwie powtarzałam, pewnie sepleniąc. Zebrał się tłum gapiów. Chwała, że wówczas nie istniały jeszcze smartfony. Byłabym przebojem youtuba. Pani miała ciekawy system wag. Kamyczek w miseczce. W drugiej moje „agła kate”.
Wróciłam do komuny, pogadałam z ludźmi, pogłaskałam kota i rano ruszyłam dalej. Pierwsze dni w Gwatemali zostały odczarowane. Witaj przygodo!