Zaczadzone Chichicastenango (Gwatemala cz. 2)
Kolejnym przystankiem w drodze do Tikal było Chichicastenango. Chichi położone jest w górach. Droga wije się przez wzgórza. W autobusie dobrze jest mieć się czego trzymać. Lub kogo. Z jednej strony są siedzenia dla dwóch osób, z drugiej dla trzech. Tam dobrze wpasować się albo w środek, na kanapkę, albo przy oknie. Siedząc od przejścia nie pośpimy. Gleba murowana. Siedząc pośrodku zgarniamy pot spod pach współpasażerów, ale nie upadniemy. Koło okna jest fajnie, są widoki, tylko czasem uderzy się głową w szybę przy zakręcie.
W 2010 w Chichi nie było jeszcze żadnej społeczności couchsurfing, ale nie było problemu z noclegiem. Znalazłam malutki hotelik gdzie za przyzwoitą cenę dostałam jedynkę. Trochę samotności mi nie zaszkodzi. Couchsurfing jest fantastyczne, ale nie dla tych co lubią czasem pobyć sami. Poleżeć, popatrzeć w sufit, pomilczeć. Tu będę miała możliwość. Będzie czas na odświeżenie garderoby i swojej powłoki cielesnej.
Miejscowość jest malutka. Wąskie uliczki pełne są tuk-tuków. Hałas i czad.
Wokół rynku stragany. Mydło, powidło i magiczne eliksiry. Na wszystko: miłość, chorobę, przypływ pieniądza, myślenie. Oprócz cudownych proszków mamy też magików i uzdrowicieli ściemniaczy. Siedzą sobie na krzesełku, dookoła wianuszek gapiów. Snują długie historie i opowieści dziwnej treści. Też sobie stoję, patrzę i słucham. W końcu nigdzie się nie spieszę. Pani opowiada, coś tam na kimś pokazuje i na koniec pokazuje witaminę x. Na wszystko. Łażenie po rynku jest obowiązkowe. Dużo można się dowiedzieć o ludziach patrząc na ich zakupy i zaglądając do garnków tutejszych kucharek. Panie pokazywały mi swoje zupki i wabiły przyprawami. Zjadłam rosół z gara. Wzmocniony kolendrą i limonką. Pyszny i aromatyczny.
Przy rynku stoi też najważniejsza świątynia w mieści Iglesia de Santo Tomás czyli Kościół Świętego Tomasza. Zbudowany w XVI wieku na fundamentach, zburzonej przedkolumbijskiej świątyni. Po niej została platforma przypominającą piramidę schodkową. Każdy z osiemnastu schodków odpowiada miesiącom z majańskiego kalendarza. W Gwatemali stare szamańskie rytuały, na szczęście, przetrwały. Mieszają się z katolickimi. Majańscy kapłani K’iche nadal używają schodków do palenia kadzideł i świec. Na schodach i w świątyni odprawiają swoje modlitwy. Trzeba tylko posiedzieć i poczekać na schodach, albo wewnątrz świątyni. Wtapiamy się w ścianę, nie robimy zdjęć.
W kościele znaki informują wiernych „Nie jedz w domu Pana”, „Nie śmieć w domu Pana”. Mają zapewne zniechęcić wiernych do majańskich rytuałów gdzie jedzenie, napoje i jeszcze żywe zwierzęta są ważnym elementem modlitwy.
W Chichi jest jeszcze święty majański kamień rytualny Pascual Abaj. Jednak, podczas mojego pobytu, recepcjonista w mojego hoteliku odradził mi samotny spacer ze względu na rabusiów grasujących w jego okolicy. Brak wsparcia i bodyguarda jest jednym z niewielu minusów podróży na własną rękę. Nie poszłam. Mam do czego wrócić w Gwatemali.
Kilka lat po powrocie z tej wyprawy czytałam relację pewnej znanej polskiej dziennikarki. „Strach, lęk i morderstwa. Nocą grasują bandziory, ona śpi z nożem, a obok w hotelu mordują turystów.” Cieszę się, że nie czytałam takich „koloryzacji” przed swoją podróżą. Podróżując samotnie trzeba uważać, mieć łeb na karku, ale bez „przesadyzmu”. Nie fantazjujemy i robimy z siebie bohatera. W Polsce też zdarzają się noce kiedy pani zabije pana.