Merida warta zupy limonkowej (Meksyk cz. 9)
W Meridzie spotkałam się z Girlauną z couchsurfing. Dziewczyna – dynamit. Potrafi wyrzucić z siebie 1000 słów na minutę, wie wszystko o wszystkim, niejedno w życiu przeżyła, nic nie jest jej straszne. Przeszła długą drogę, by dotrzeć do dużego miasta i pracować na wyższej uczelni. Na wszystko musiała sama zapracować. Po studiach chciała najpierw pomóc swojej społeczności. Zamieszkała na wsi i pracowała w tamtejszej szkole. Warunki były ekstremalne. Miała tylko drewnianą chatkę z hamakiem i namiastką stołu. Wodę do kąpieli i spożycia czerpała z rzeki. Wszystkie posiłki gotowała na ognisku. Dzieciaki ze szkoły nie żyły lepiej. Często chodziły obdarte i bose. Wówczas jeszcze chciała uratować świat i swoje zarobki przeznaczała na zakup butów dla nich. Potem przyszło pragnienie rozwoju, kariery i zamieszkania w mieście. Dziś wspomina te czasy jako jeden z najspokojniejszych i najlepszych okresów w życiu. Żebym poczuła namiastkę jej poprzedniego życia, dostałam pokój z hamakiem. Będzie buju, buju. Łóżka brak. To nowy wymiar serfowania po kanapach.
Girlauna wykłada na uniwersytecie kulturoznawstwo i działa w organizacjach pomagających kobietom. Wynajmuje mały domek na peryferiach miasta. Odebrała mnie z dworca i miejscowym transportem pojechałyśmy do niej. Zostawiłam manatki i moja gospodyni wsadziła mnie do autobusu, który jechał do Wallmartu – olbrzymiego supermarketu. Stwierdziłam, że aparat muszę mieć. Wybrałam najtańszego głupa i radośnie wróciłam przez miasto robiąc zdjęcia wszystkim budynkom.
Merida ma prawie milion mieszkańców. Miasto jest olbrzymie. Centrum historyczne jest naprawdę przyjemne i ładne. Jest sporo kolonialnej architektury, pałaców i kościołów. Merida jest zwana „Białym Miastem”, ale pochodzenie tego słowa nie jest zbyt jasne, ani też odpowiednie. Jak inne miasta w Meksyku, Merida jest kolorowa, pełna , słońca, restauracji, knajp, placów, muzeów, galerii i sklepów. Nie można się nudzić.
W Meridzie znajdziemy restauracje dla każdego. Są drogie, eleganckie przybytki, ale też „kuchnie ekonomiczne”-cocina economica ala nasze bary mleczne. Najprawdziwsze zwyczajne gotowanie. Bez dekoracji z jarmużu i kleksów z keczupu. Do jednej takiej knajpy zabrał mnie chłopak z couchsurfing, z którym wcześniej umówiłam się na spacer. Nie sądziłam, że cokolwiek mnie zaskoczy kulinarnie. A tym bardziej rosół. Tymczasem, zupa, którą dla mnie zamówił, otworzyła przede mną bramy niebios. Nowa znajomość przestała być ważna. Zupa, zupa, zupa. Ona śpiewała mi piosenkę o słońcu. Chciałam panią Rosalindę – kucharkę zwinną zabrać ze sobą i jej rączki całować. To był odlot. Zupka – cudo nazywa się „sopa de limon”. Poczujecie w niej wachlarz smaków. Słony, ostry i kwaśny. W sieci jest pełno przepisów, ale postaram się tu nakreślić mniej więcej jak ta zupka ma być zrobiona.
Sopa de limón
Na oliwie, w dużym garnku, przez 4 minuty smażymy cebulę, żółta papryczkę chilli i marchewkę aż cebulka stanie się przezroczysta, a marchew zmięknie, dodajemy chilli, papryczkę jalapeño (każdy wie ile ognia zniesie) i seler naciowy. Dodajemy czosnek, oregano, liść laurowy.
Dorzucamy posiekane, najlepsze, soczyste pomidory, sól, pieprz i pyrkamy aż woda wyparuje.
Dolewamy bulion i jak lubimy porcję rosołową/filet z kurczaka w kilku kawałkach i pyrkamy przez 12 minut.
Wyławiamy szczątki kurczaka, odkładamy na talerz.
Pyrkamy. Dodajemy szalotkę, szczypior i sok z limonki. Pyrkamy 5 minut. Dodajemy rozerwanego na szczątki kurczaka, bez kości. Mi pani dorzuciła jeszcze krewetkę.
Wlewamy do miseczek, posypujemy kolendrą i wkładamy plasterki limonki. Albo połówki.
Składniki: oliwa z oliwek, 1 cebula, 1 marchew, seler naciowy – jedna łodyga, 1 żółta papryczka chilli, 1 jalapeño (każdy wie ile), 2 rzymskie pomidory, albo te z puszki (obrane), liść laurowy, czosnek (3-4 ząbki), 1/4 łyżeczki oregano, pół litra-litr bulionu, 1 część/ filet z kurczaka, 2 szalotki, garść kolendry, sól pieprz, 3-4 limonki.
Wszystko oczywiście siekamy zanim wrzucimy do gara. 🙂
Ja odleciałam. Zjadłam dwa talerze i kolejnego dnia przybiegłam tam znowu, ale ZUPY NIE BYŁO!!!! Bestialstwo nie do przyjęcia. Stałam, pytałam „dlaczego?!” i płakałam. Panie się ze mnie śmiały.
Najedzona wróciłam do domu. Marząc o zupie. Moje życie nabrało sensu. Tymczasem zastałam moją gospodynię w ogrodzie z koleżanką. Dziewczyny zdecydowały, że usuną całą porośniętą chwastami i trawą nawierzchnię. Dołączyłam. Dostałam grabie i łopatę. Zaczęłam kopać. Energii miałam dość dużo. Po kilkudziesięciu minutach pracy szpadel uderzył w coś twardego. Po chwili walki wyciągnęłam spod ziemi dość dużą i długą kość. Na moje oko piszczelową. Skamieniałam. Z bioli, w liceum, miałam tróję, ale często w podstawówce rozbieraliśmy Zenka – szkieletora na części pierwsze. Taką dużą kość się zapamiętuje. Spojrzałam na moją gospodynię z błaganiem w oczach. Nie chcę skończyć w tym ogródku. Girlauna wzięła kość i wyrzuciła na stertę chwastów. „To mój kochanek”-wycedziła przez zęby.Która część kochanka, nie wiem. Nie pytałam. Kopałam dalej…
Po pracy poszłam wziąć prysznic. Moja psychika była na skraju szajby. Zupa, kość, kość, zupa. Stoję pod prysznicem i myję głowę. Nie mam szkieł kontaktowych, moje widzenie jest słabe. Kontem oka widzę krew na ziemi. Pod sobą. Nikogo z łopatą w pobliżu nie ma. Dotykam się, jestem cała. Kucam zobaczyć co się dzieje. Dopiero gdy zbliżyłam się na kilkanaście centymetrów, a „krew” podniosła ryjek w moim kierunku widzę, że to skolopendra. To coś jest jadowite! Pobiłam rekord w skokach na golasa w górę i ewakuacji z łazienki. Drę się do Girlauny. Ta, z kamienną twarzą i jednym słowem – litość, wypisanym na twarzy, przyszła z karteczką. Zabrała robala i wyniosła go na dwór. Poszłam spać. Weszłam do hamaka. Moja psychika się buja, ja się bujam, hamak się buja. Chcę wymiotować. Otworzyłam oczy. Na ziemi koło mnie właśnie idzie karaluch wielkości chomika. Mentalnie krzyczę i płaczę. Zejść nie mogę, spać nie mogę, spaść też. Co robić? Każdy ruch wprawia hamak w kołysanie. Lubię spać nieruchomo i stabilnie. Lubię też się czasem wiercić. Tu wiercenie grozi glebą. A pode mną tylko kafle. Rozpłaszczenie gęby o kafle pewnie nie jest fajne. Trwam. Robi mi się gorąco. Schodzę z hamaka. Bez gracji. Włączam wiatrak. To zły pomysł. Wiatrak mnie buja. I jeszcze dolatują do mnie komary. Jak robię gest, by je ubić bujam się jeszcze bardziej. Cały wiruje świat. Zupa wraca. Wydobywam się z hamaka. Moszczę sobie posłanie z ciuchów, ręcznika i śpiwora na ziemi. Patrzę czy oby chomik nie wraca. Bolą mnie kości. Nie nadaję się do tego. Wykładzina, ziemia, trawa, deski byłyby idealne. Zimne kafle mnie bolą. Wracam do hamaka. Girlauna, pewnie słysząc trzeszczenie hamaka, woła mnie na drinka. To chyba dobry pomysł. Po mohito będę spała jak dzidziuś, nieważne gdzie. Piję i idę nyny do hamaczka. Marzę o piramidach, które zobaczę po śniadaniu. Buju, buju.