Valladolid: kolor i wrzask (Meksyk cz. 8)
Jukatan to nie tylko wspaniałe ruiny, plaże i przyroda. To też miasta i miasteczka.
Po Tulum pierwszym moim przystankiem było Cancun. Dla mnie – miasto pomyłka. Beton, wieżowce. Jedynym miłym akcentem była wycieczka na wyspę Isla de Mujeres i poznanie dziewczyny z Izraela-Julii. Julia przyjechała do hostelu dwa dni przede mną i cały czas czekała na koleżankę, siedząc w pokoju. To była jej pierwsza podróż i miała sporo obaw. Ktoś ją nastraszył, że zostanie obrabowana jak będzie chodzić sama, więc została. Wychodziła tylko do McDonalda obok. Do mojego przyjazdu w wieloosobowym pokoju była sama. Dziwię się, że tyle wytrzymała bez wychodzenia. Gdy przyjechałam leżała i czytała książkę. Ja już wiedziałam, że spędzę w Cancun tylko noc i chciałam natychmiast wyjść z ciasnego pokoju. Pomyślałam, że nie warto chodzić wokół wieżowców czy leżeć wśród setek ludzi na plaży. Popłynę na wyspę Isla de Mujeres i tyle. Cancun to mekka imprezowiczów i wczasowiczów. Nic tu po mnie. Rzuciłam plecak i zaczęłam zbierać się do wyjścia. Julia zeskoczyła z łóżka i zaczęła mnie przepytywać czy się nie boję obrabowania, napadu, porwania. Gdy się dowiedziała, że pomału kończę objazd Meksyku i Gwatemali zdecydowała się płynąć na wyspę ze mną. „Boże i tak sama?”. Moje opowieści, że takich jak ja są setki i to nic trudnego trochę ją uspokoiły. Do dziś się zastanawiam jak udała się jej podróż. Miała jechać az do Kostaryki. Z torbą wielkości słonia. Czy koleżanka dojechała i jak dała radę dźwigać słonika i tachać go do gwatemalskich autobusów. Dziewczyna przeszła kilkuletnie szkolenie w wojsku i prawdopodobnie umie skręcić kark gołymi rękoma, a boi się chodzić ulicami turystycznych miejscowości. Po kilku minutach rozmowy Julia przyznaje, że za Krav Magą nie przepada i średnio się bije, ale za to wyśmienicie strzela M16. To mi ulżyło. Jesteśmy bezpieczne! Dzielimy się obowiązkami. Ja drapię, gryzę, odbieram broń. Ona strzela.
Popłynęłyśmy na Isla de Mujeres i tam spotkałyśmy chyba wszystkich turystów z całego Meksyku. Tłum i wrzask. Posiedziałyśmy w barze, wypiłyśmy wodę kokosową, popływałyśmy, obeszłyśmy wyspę i dzień minął.
Kolejnego dnia rano pojechałam do Valladoid. To miasto zapamiętam na zawsze. Kolory i niesamowity wrzask, nie świergot ptaków. Nie ma tu miejsca na romantyczną kolację na rynku. Chyba że w słuchawkach. Miasto jest kolonialne. Brukowane uliczki, barwione na wszystkie odcienie tęczy fasady niskich budynków, klimatyczne bramy, drzwi i place. Można się szwendać godzinami. Wzięłam łóżko w wieloosobowym pokoju w bardzo klimatycznym hostelu na ryneczku. Byłam sama. Jedynka za grosze.
Wchodziłam na każde podwórko i na każdy plac. Kupowałam sobie miejscowe frykasy i gapiłam się na ludzi. Na kolejnym przystanku, w restauracji, dosiadły się do mnie dziewczynki. Najpierw zdziwiło mnie to, że nie są w szkole o tak wczesnej porze. Po chwili zobaczyłam, że mają ze sobą jakieś rękodzieło. Sprzedawcy tu bywają dość natrętni. Potrafią włożyć korale do zupy żeby tylko je sprzedać. Dziewczynki siadają ze mną jakbyśmy się znały od zawsze. Jedna wyciąga jakieś pestki, skubie, je i pluje resztkami na stół. Dorzuciłaby coś do zupy-myślę.
Zaczęłyśmy od języka rysunkowego. Chciałam zjeść w spokoju zupę, więc podsunęłam im zeszyt. „Rysunek dla mnie”-mruczę. W ciszy zaczęły rysować. Gdy skończyłam jeść, nawiązałyśmy rozmowę. Ile masz lat, skąd jesteś, ile ma lat Twój narzeczony, gdzie jest Polska, co tu robisz. Odbiłam pytania. Dziewczyny nie poszły do szkoły, bo muszą pracować. Ktoś w rodzinie musi. Zaproponowałam im jedzenie, ale nie chciały. Chciały snuć opowieści. Po chwili dołączyła do nas inna, większa dziewczynka. Małe pokazują mi za jej plecami, że mam nie rozmawiać z nią, bo ona je bije. Posłuchałam. Pogadałyśmy jeszcze o udręce związku z Felipe – chłopaka jednej z nich. Najgorsze w nim jest to, że nikt nigdy nie wie gdzie on jest. Pokiwałam głową ze zrozumieniem. Spojrzałam na rysunki. Żyrafa, miś, zupa!, kubek wody, telewizor i sześcian – ten od chłopca, który dosiadł się tylko na rysunek.
Z bólem pożegnałam się z moimi kumpelkami i poszłam dalej zwiedzać. Dopiero na dworze zdałam sobie sprawę, że ani razu nie zaproponowały mi kupna swoich towarów. To chyba jest przyjaźń?
Wyszłam z restauracji, przeszłam się uliczkami i posiedziałam na placu przed kościołem. Starsze panie noszą własnoręcznie haftowane serwetki i sprzedają je turystom. Świergot ptaków ogłusza. Uniemożliwia rozmowy. Nocą decybele kruszą szkło w oknach. Chciałam jakoś uwiecznić tę chwilę i ku mojej rozpaczy zobaczyłam, że mój aparat właśnie dokonał swojego żywota. Przeczyściłam, wytarłam, podmuchałam, pogłaskałam. Padł. Przeszłam się do jakiegoś warsztatu. Pan popatrzył, pokiwał głową i pobłogosławił nieboraka. Trudno. Od tej pory będę wszystko rejestrowała w głowie. Chyba, że natknę się na jakiś supermarket i kupię jakiegoś głupa. Na szczęście odrobina fot z Valladolid została. Po nich pamiętam jak ciepłe, słoneczne i kolorowe jest to miasto.
Adiosss