El Valle: Śpiąca Indianka i kwadratowe drzewa w kraterze (Panama: cz. 4)
W El Valle po raz pierwszy podczas swoich podróży doświadczyłam tego jak nie prowadzić biznesu. Recepcjonista w hostelu przez kilkanaście minut próbował mnie przekonać, bym anulowała rezerwację i poszła sobie gdzie indziej.
Gdy zajrzałam do pokoju okazało się, że będę sama. Jedynka za cenę łóżka. To chyba pana bolało. Gdy rezerwowałam łóżko, Booking oczywiście użyło sprytnego zabiegu: „zostało tylko jedno miejsce wolne!” Stąd moje zaskoczenie gdy zobaczyłam pusty pokój. Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że to trik sprzedażowy i może i prawdziwa informacja. Booking ma prawo sprzedać tylko kilka lub jedno miejsce, które ma w swojej puli. Klientowi wydaje się, że więcej nie ma. Mój hostel miał jeszcze jeden bonus: małą hodowlę orchidei. Niestety o tej porze roku (lipiec) nie kwitły.
Hostel jest organizacją, mającą na celu ratowanie zagrożonych gatunków orchidei. Pracownicy są zbyt zajęci pracą w szklarni i nie mają czasu na zajmowanie się turystami. Przekonałam pana, że jestem bezobsługowa i jedyną rzeczą jaką potrzebuję to lodówka. Poszłam na ryneczek i do mini-supermarketu, kupiłam warzywa, owoce i jajka i pochowałam wszystko do szafek i lodówki, nieprzeczuwając nadciągającej gastronomicznej katastrofy. Zostawiłam rozczarowanego moją obecnością pana i poszłam zwiedzać miejscowość.
El Valle to przede wszystkim przyroda. Samo miasteczko to jedna uliczka z sklepikami, knajpkami i boczne uliczki z rezydencjami. Na chodnikach, trawnikach i krzakach leżą stosy mango. Napełniałam nimi plecak i wcinałam non stop. Wszędzie rosną piękne kwiaty. Nie dziwię się, że Panamczycy marzą by tu mieszkać.
Klimat sprzyja odpoczynkowi, dookoła spokój i cisza. Wielu marzy, by mieć tu dom. Domu kupić nie mogłam, ale miałam kilka innych rzeczy na liście. Wszystkie zaliczyłam w dość przypadkowy sposób.
Najpierw była India Dormida – (Śpiąca Indianka) wzgórze o maksymalnej wysokości 1000 metrów . Planowałam tylko dojść do wodospadu, pochodzić po lesie. Okazało się, że trzeba zapłacić za wstęp do lasku. Zapłaciłam i dostałam nawet mapkę. Ręcznie malowana, śliczna. Popatrzyłam na ludzi schodzących ze szlaku. Dzieci, śmiałkowie w japonkach i starcy. Stwierdziłam, że dam radę i czas się spocić.
Najpierw gdy wejdziemy do lasku znajdziemy pierwszą atrakcję: kamienie pokryte petroglifami – La Piedra Pinatada czyli „pomalowany kamień”. Wiek i znaczenie petroglifów nie są znane. Najprawdopodobniej są po prostu mapą okolicy. Miejscowi czasem pokrywają je kredą, by wzory były wyraźniejsze i za opłatą snują opowieści o symbolice rysunków. Nie skusiłam się. Gdy dość długo próbowałam sama odczytać część rysunków, podszedł do mnie chłopiec i zaczął prosić o pieniądze. Widziałam po nim, że nie brak ich u niego w domu. Coś mi nie grało. Spytałam się go o rodziców. Zaczął ściemniać, że bieda pani, bieda, nie ma chleba, nie ma pieniążka, mama chora, tata chory. Nie wzruszyłam się i nic mu nie dałam.
Poszłam dalej kąpać się w lesie. Za każdym „rogiem” i drzewem myślałam, że szczyt jest tuż tuż. Niby prosta droga o lekkim nachyleniu, a język wisiał mi do pasa. Wejście miało trwać do godziny. U mnie trwało chyba ze dwie. Nie ze względu na kondycję. W panamskim lesie powodem wolnego spaceru jest przyroda bądź błoto. Tu było combo. Zatrzymywałam się przy co drugiej korze drzewa i liściu i patrzyłam jakie są bajkowe. Liść rośnie na liściu, kora ma zarost, mrówka tacha kawałek kory lub inną mrówkę. Pora deszczowa sprawia, że roślinność jest bujna, zielona i tętniąca. Strumienie są pełne, wodospady tryskają. Nie można iść szybko. Poza tym buty ślizgają się na mokrych skałach.
I tak sobie szłam i szłam. Z lasu wyszłam na bardziej odkryte ścieżki i czekałam aż kogoś zobaczę, żeby do nich dołączyć. I nagle widzę rodzinkę z bachorem-żebrakiem od siedmiu boleści. Wystartowałam do mamusi. Chciałam jej najpierw pogratulować szybkiego powrotu do zdrowia. Nie mówiła po angielsku, więc sobie darowałam. Fakt, że jej dziecko na dole udaje żebraka i prosi białasów o kasę wyłuszczyłam łamanym hiszpańskim. Młody schylił głowę. Mówię jej, że pewnego dnia ktoś mu da pieniążka, ale będzie chciał by w zamian młody poszedł z nim w krzaki. I po tym jego życie nie będzie już takie same. Matka dostała migotania komór. Po zepsuciu młodemu dnia i udowodnieniu matce, że wychowała cwaniaka i debila, radośnie poszłam dalej.
Po parunastu minutach ścieżka była co raz bardziej oczywista. I w końcu zobaczyłam wzgórza.
Ze szczytu India Dormida widać całe miasto, które leży w wygasłym kraterze. O wzgórzu krąży legenda. Była sobie Indianka- Luba. Była najmłodszą córką wodza plemienia. Dziewczyna zakochała się w hiszpańskim żołnierzu. Hiszpanie okupowali te ziemię, więc mądre to nie było. Dziewczyna dostała od losu jeszcze jeden bonus. Otóż zakochał się w niej kolega z plemienia- wojownik o imieniu Yaravi. Chłopak nie mógł znieść odrzucenia i zabił się, rzucając się z góry. Indianka, nie miała serca z kamienia, przejęła się sytuacją i poszła w dal i tam umarła, patrząc na wzgórza okalające jej wioskę. Tyle.
Posiedziałam chwilę na szczycie. Spotkałam rozbitą rodzinę. Matka potakiwała na mój widok z zamkniętymi oczami. Czułam jej ból. Młody puszczał mi kulki zła.
Po wzgórzu wróciłam do wioski na finał mistrzostw świata w piłce nożnej. Nie żeby mi zależało na jakiejś drużynie. Chciałam sprawdzić czy w Panamie futbol to religia. Usiadłam w kreolskiej knajpie, zamówiłam miejscowe danie i deser. Dostałam limonkową rybę i banany zapiekane w cieście. Zerkałam na ludzi dookoła. Obserwowali ekran w ciszy, a kelnerki klientów. Atmosfera jak na rybach.
Po kolacji spotkałam się jeszcze z dziewczynami, które spotkałam gdzieś na trasie. Wymieniłyśmy się wskazówkami co do dalszej drogi. Jedna opowiedziała mi o hostelu „Lost and Found” położonym w lesie mglistym. Zaczęłam planować jak tam się dostać.
Wróciłam do hostelu i odkryłam, że wszystko co włożyłam do lodówki: zielenina, owoce, jajka jest zamrożone na kość. Moja kolacja i śniadanie poszły się bujać. Poszłam szukać pana recepcjonisty, ale okazało się, że jestem sama. Dodatkowo odkryłam, że materac na którym mam spać ma folię anty-pluskwową. Mokra noc gwarantowana. Na szczęście w pokoju było 8 łóżek i zmieniłam sobie swoje na jedyne bez folii.
Kolejnego dnia poszłam do motylarium. Sama droga jest ciekawa.
Reszta już mniej. Owszem mamy w motylarium wszelakie motyle. Przezroczyste, szare, niebieskie, zielone. Jednak niewola to niewola. Dziś pewnie nie zrobiłabym już tego. Rożnica między tym, a zoo jest żadna. Niby robią tam badania i dbają o rozmnażanie. Żaden motyl jednak nie powinien żyć w szklarni. Oprócz motylków pan przewodnik pokazał mi jakie owady mieszkają w Panamie. Lista moich koszmarów powiększyła się o kilka punków. Mam o czym koszmarzyć.
Po motylarni poszłam jeszcze do parku gdzie podobno rosną kwadratowe drzewa. Park jest na drugim końcu miejscowości, za hotelem. Trzeba przejść przez teren hotelu i wejść w bramę. Trasę pewnie oznaczał Steve Wonder. Drzewa są bliżej wyjścia. Gdy wejdziemy wejściem dotarcie do nich po 40 minut spaceru przez lasek. Przy hotelu jakaś para relaksowała się na leżakach. Koło nich biegały psy. W chwili gdy weszłam do lasku psy dołączyły do mnie, bez pytania właścicieli i beztrosko towarzyszyły mi całą drogę. To już drugi raz, gdy po traumie zgubienia się w Parku Soberania, mam czworonożną obstawę. Nie oponowałam.
Same kwadratowe drzewa są rzeczywiście wybrykiem natury, ale nie wiem czy koniecznie trzeba je zobaczyć. To po prostu drzewa z płaskimi boczkami. Specjalnie dla osób co miały pałę z matmy kwadratowe drzewa są podpisane.
Gdy wyszłam z parku z moimi kolegami właściciele zbierali szczęki z podłogi. Pewnie już rozkleili podobizny psów po wsi. Pożegnałam się z chłopakami i wróciłam do hostelu. Okazało się, że mam towarzystwo. Są turystki z Niemiec, ale obsługi nadal nie ma. Pobawiłam się w recepcjonistkę i poszłam spać. Rano pojechałam do Santa Fe.