Mamallena Eco Lodge: hamak i cisza (Panama cz.3)
Po roku pracy dzień w dzień, łącznie z weekendami, nie miałam głowy do wielkiego planowania mojej podróży. Po prostu trasę odgapiłam z Lonely Planet, czasem ją modyfikując za radą innych podróżników lub z powodu braku transportu. Transport w Panamie nie jest takim problemem jak w Kostaryce, gdzie deszcze zmywają drogi. Czasem w ogóle ich nie ma. Wówczas jedynym transportem jest autostop. Jedynie lepsze osobówki kursują szutrowymi, pokrytymi błotem drogami.
Po leśnej traumie w Parku Soberania musiałam odzyskać siły na umyśle. Mamallena Eco Lodge, chata z dala od czegokolwiek, jako jedyny hostel, jest wpisana na trasę podróży przez Panamę. Nie znajdziemy tu zbędnych luksusów. Znajdziemy ciszę, przyrodę i hamak. Wszystko czego mi brak.
Hostel jest niby blisko Panamy. Zaledwie kilkadziesiąt kilometrów, jakieś dwie jazdy minibusem. W e-mailu od właścicieli hostelu dostałam serię wskazówek. Łącznie z drzewem przy, którym mam wysiąść. Recepcjonista w Panamie przewidywał „godzinka, dwie” i dojadę.
Pierwszy bus specjalnie mnie nie zaskoczył. Sto przystanków, by zgarnąć podróżnych z ulicy. Zatrzymujemy się częściej niż jedziemy. Wewnątrz komfort, bo siedzę. Nie narzekam. Muza na full. Przegląd panamskiej muzyki biesiadnej.
Na drugi bus czekałam godzinę. Warto! W nim wraz z klasą 2c z panamskiej podstawówki pobiłam rekord Guinnessa. Już było tłoczno. Każde z 14 siedzeń plus dwie dostawki były zajęte. Pomagier biletowy musiał stać w pozycji „oglądam sobie splot słoneczny”. Wiedziałam, że już nikt się nie zmieści i raczej starczy nam tlenu.
Ku mojemu przerażeniu zobaczyłam nadciągające wyzwanie. Przy drodze stała cała banda Miguela. Policzyłam zgraję. Kierowca zatrzymał się i dziecięce 15-sztukowe tetris wsypało się do busa. Na kolanach miałam już plecak, więc nie było „na kolanka”. Byliśmy blisko. Czyjeś oko wpatrywało się w moją skroń. Ja studiowałam przedziałek dziewczynki i stan uzębienia chłopca. Kierowca zatrzymał się przy każdej dziurze w krzakach, w których stopniowo znikały dzieci. Przy tym señora Karolina, siedząc przy drzwiach, musiała każde dziecię w te krzaki odprawić. Najpierw wysypanie kilku sztuk i biletera, potem ja z plecakiem. I tak 10 razy aż pomagier szofera upchnął mnie w rogu busa. Pękła godzinka w saunie.
Ale co tam.
Gdy zobaczyłam znak Mamallena Eco Lodge, pokazałam go paluszkiem i wydałam z siebie „YYYYYY, seniorrrrr”. Szofer bez emocji oznajmił, że tam skręci jak rozwiezie wszystkich. I ja będę tego świadkiem. Zobaczyłam co jest na końcu końców wsi. I po wydaleniu z potem wszystkich toksyn wysypałam się przed hostelem.
Przyroda, góry, cisza i owadzie orkiestry. Wysiadam, czekam na właścicieli i zbieram mango z ziemi. Przychodzi współwłaściciel – Vlad z Ukrainy. Tu znalazł swój dom z dala od domu. Chwilę rozmawiamy. Vlad poleca mi kilka tras dookoła domu. Idę do pokoju, który będę dzieliła z rodziną z Niemiec. Resztę dnia spędzam na hamaku i chodząc po ogrodzie. Papaja, mango, awokado rosną wszędzie. Pasę się na nich.
Gdy Niemcy wracają jest już wieczór. Asystuję im w kuchni. Razem coś gotujemy. Dołącza do nas Szwajcarka z czteroletnimi bliźniaczkami. Sama podróżuje z nimi po Panamie. Postawiła na przyrodę. Trzyma się z dala od zabytków, bo te dla dzieci są zawsze nudne. Lasy, plaże, górki. Podziwiam kobietę!
Siedzieliśmy do późna snując różne historie. Czasem spokój zakłócił konik polny wielkości nietoperza, który znienacka lądował na stole. Konkurs opowieści wygrało małżeństwo z Niemiec. Podróżowali po Botswanie jeepem z namiotem na dachu. W miastach spali w hotelach, na sawannie w namiocie. Pewnego dnia gdy rozładowywali samochód przed hotelem ukradziono im walizki z ciuchami i torbę z kasą i jednym paszportem. Załatwili sprawę z duplikatem paszportu, nie załamali się tylko stwierdzili, że prócz kilku kosmetyków, nie ma potrzeby nic kupować. Znowu mogą to stracić. Co noc prali spodenki i t-shirt, spali na golasa, bo i tak dookoła tylko sawanna, dzikie zwierzęta i oni. Ciuchy suszyli na sznurku, który przewlekali przez rękawki i nogawki. Nie dali znać nikomu w domu, ponieważ bali się, że zamiast cieszyć się ich afrykańską podróżą rodzina będzie im współczuć. W końcu trzeba było wracać. Matka wyjechała po nich na lotnisko. Specjalnie wzięła duży samochód, opróżniła bagażnik. W końcu dwie walizki, może jeszcze jakieś zakupy. Podjechała pod drzwi terminala. Niech nie dźwigają.
Wysiedli. Spodenki, t-shirt, jeden plecaczek, reklamówka z kosmetykami i … drewniana żyrafka w dłoni. ?
Kolejnego dnia Vlad dał mi mapkę i poszłam na mały spacer po okolicy. Dołączyły do mnie psy. Widząc je przedtem na fotelach zdecydowanie nie doceniłam ich intelektu. Trasę znały świetnie.
Okolica Mamallena Eco Lodge to pola, wzgórza i strumyki. W sam raz na niewymagające spacerki. Najpierw musimy zejść drogą w dół i odnaleźć znak „Entrada” czyli wejście. Obok jest „kiedyś most”. Po nim może jednak nie można przejść. Chyba, że chcemy skończyć podróż. Trzeba ściągnąć buty i przeprawić się przez strumyk. Potem już tylko iść, iść przed siebie. Rodzina, do której należy ziemia czasem pobiera symboliczną opłatę za przejście. Na mnie nie czekali. Rodzina jest proekologiczna. Wywiesiła znak rebus: „Nie jesteś (rysunek świni), proszę nie rzucaj śmieci.” W imieniu świń proszę o usunięcie rysunku. Świnie nie śmiecą. Homo sapiens tak.
Potem już tylko wzgórza, pola i spokój. I nikogo dookoła.
Pochodziłam, zresetowałam głowę. Hostel z daleka wygląda jak biała kropeczka wśród zieleni.
Wróciłam do hostelu. Szwajcarka już wyjechała. Zamiast niej przyjechały dwie Amerykanki. To ich pierwsza wyprawa w życiu i tak jak ja jadą trasą Lonely Planet. Siostry dokumentują każdy moment swojej podróży. Moment poznania i pożegnania mnie też.
Amerykanki zostają w hostelu na kilka dni. Ja jadę dalej na północ.