Malula, Hama i Krak des Chavaliers-świat utracony (Bliski Wschód cz. 5)
Nasz recepcjonista najpierw reaguje obojętnością, a po chwili wyrywa sobie włosy z głowy, bije się w pierś i bardzo żałuje, że nie ma dla nas obiecanego pokoju. Daje nam namiary hotelu w pobliżu. Idę obejrzeć pokój. W starej kamienicy wita mnie jakiś facet. Nie mówi po angielsku. Mój arabski pozwala mi na powitanie go, podziękowanie lub okazanie zachwytu pejzażem. Mimo to, chyba mnie rozumie i pokazuje mi komórkę na szczotki z jednym łóżkiem polowym. Tłumaczę, że potrzebne są dwa łóżka. Facet, patrzy na mnie z niedowierzaniem. No, bo jak to nie podoba mi się tak piękne pomieszczenie. Dla dwóch bab w sam raz. Matka się położy, a ja oprę się o miotłę. Woła dziewczynę, która jest Ormianką i mówi do mnie po rosyjsku. Tłumaczę jej, że to „niet w pariadkie” i pytam czy ma „kvartiru dla mienia i mama”. Ta wykonuje ruch głową odwrotny do „TAK”. Mam flashback. Wraca do mnie sytuacja z Libanu. Nagle sobie przypominam, jak to tam w sklepie chciałam kupić chleb. Pytałam sprzedawczynię, a ta robiła gest głową, który w Polsce oznacza „Ooo tam”. Wtedy szłam za jej gestem i gdzieś na półce z puszkami i sznurkami szukałam owego chleba. Pani pewnie jednocześnie pomodliła się do Allaha o rozum dla mnie, aż załapałam, że to odwrotne skinienie oznacza „NIE.” I tu siedząc obok dziewczyny z Armenii znowu zrozumiałam, że nasza sytuacja jest słaba. Wyszłam na ulicę i przypomniałam sobie o norze u lepkiego faceta. Poszłam do niego. Misiek niezmiernie się ucieszył na mój widok. „Czekałem na Ciebie, zmieniłem pokój i posprzątałem.” Zaprowadził mnie do pokoju, który parę dni temu był skarbcem Saladyna. No i rzeczywiście. Syf jakby mniejszy. Misiu pokazuje mi toaletkę. „Wstawiłem ją specjalnie dla Ciebie.” Wtedy w nosie miałam jego konkury, bo było już naprawdę późno. Nasze potomstwo pewnie świetnie wspinałoby się po drzewach, ale zapewne zgubiłoby kierunek, dziedzicząc coś po mnie. Wróciłam się po matkę. Baśka szczerze się uradowała na widok pokoju i całego „hotelu”, którym było jedno piętro z trzema pokojami i wspólną łazienką na korytarzu. W łazience dziura w podłodze i rurka z zimną wodą wystająca ze ściany. Baśka poszła się umyć, a ja poszłam z paszportami do misia. Za recepcję robił jego pokój. Na szczęście drzwi zostawił otwarte. Zdążyłam jeszcze poznać innego gościa hotelowego – Irakijczyka, z którym wymieniłam spojrzenia komentując okrucieństwo wojny w Iraku. Miś obejrzał paszporty, coś tam zanotował i powtórzył w bezokolicznikach historię naszej znajomości. Jak to byłam tu parę dni temu, jak to powiedziałam, że może wrócę, jak on w to uwierzył, jak tęsknił i zaczął przygotowywać gniazdko. Następnie podsumował historię „you so beauty, I’m unhappy and lonely, you and me in my room”. Uprzejmie podziękowałam za związek i gorący seks, jak zwykle obiecałam, że rozważę propozycję za kilka dni i uciekłam do naszej komnaty. Baśka dokończyła ablucje w umywalce pokojowej. Po chwili sama chciałam się umyć. Na myśl na spotkanie z gorącym misiaczkiem na korytarzu stwierdziłam, że wstrzymuję procesy fizjologiczne do rana i myję się w pokoju. Okazało się jednak, że niedźwiadek najprawdopodobniej zakręcił wodę. Trudno, dzień dziecka. Położyłyśmy się i tyle. O śnie nie było mowy. Całonocna orkiestra klaksonów za oknem i myśl o włochatych łapkach zagubionego ogniwa nie pozwoliły nam na zmrużenie oka.
O świcie poszłyśmy do naszego poprzedniego hotelu, zostawiłyśmy torby i pojechałyśmy na dworzec złapać autobus do Maluli- ważnego ośrodka pielgrzymkowego dla chrześcijan. Malula jest tylko o 50 kilometrów od Damaszku, zatem wiedziałyśmy, że damy radę zobaczyć ją przed południem i jeszcze tego samego dnia dojechać do Hamy.
Malula jest urokliwie położona w skalnym wąwozie gór Antyliban. W 2005 roku złote skały skrywały kościoły (najstarszy z 4 wieku), klasztory, w tym prawosławny żeński monaster, grobowce, liczne kapliczki oraz inne zabytki sakralne, do których dociera się przez wapienny jar. Legenda głosi, że powstał przez cudowne rozstąpienie się skał przed św. Teklą, która uciekała przed prześladowcami. W kapliczkach wisiały ikony, a wśród nich dwie ofiarowane przez generała Andersa. Miejscowa ludność mówiła dialektem języka aramejskiego. Była też miastem gdzie ludność chrześcijańska wspólnie z mniejszością muzułmańską wzniosła meczet, aby miejscowi wyznawcy Islamu też mieli swoje miejsce do modlitwy.
Podczas ostatniej wojny domowej miasteczko zostało splądrowane przez radykalnych islamistów, którzy spalili wszelkie ikony i inne chrześcijańskie działa sztuki. Zakonnicy i ludność, która odmówiła przejścia na Islam zostali zamordowani. Zakonnice wywieziono z miasteczka. Oprawcami byli też muzułmańscy sąsiedzi, z którymi chrześcijanie budowali meczet.
W moich wspomnieniach Malula pozostała spokojnym chrześcijańskim miasteczkiem. Z hałaśliwego Damaszku przeniosłyśmy się w inny świat, gdzie wąwozami przechadzali się mnisi, a z kapliczek dobiegał zapach kadzidła i szmer modlitw w języku Chrystusa.
Po południu wróciłyśmy do Damaszku, zabrałyśmy torby i udałyśmy się do Hamy-miasta norri czyli starożytnych kół nawadniających. W Hamie można jeszcze napotkać ostatnie kobiety z tatuażami twarzy. Są to w większości Kurdyjki i mieszkają głównie w północnej Syrii i w południowej Turcji. Znaczenie tatuażu, prócz identyfikacji plemiennej, nie jest znane. Prawdopodobnie ma dać efekt upiększający. Tradycja ta zanika z wielu powodów. Przede wszystkim z ekspansji Islamu, który zabrania zdobienia twarzy. Większość kobiet chodzi tu w czadorach, ale raz miałyśmy szczęście. W restauracji siedziała rodzina z dość sędziwą babcią. Jednak prócz gapienia się na nią gołębiem, nie śmiałyśmy wyciągać aparatu. Jej tatuaż twarzy był dość skromny. Kilka pionowych linii od warg po brodę. Miał w sobie jakąś tajemnicę.
Przyjechałyśmy jeszcze przed zmrokiem i prócz obiadu, udało nam się pójść na spacer wzdłuż rzeki Asi by obejrzeć norrie. Wzbudziłyśmy duże zainteresowanie rzeźników, którzy zatrzymali się przy nas by pozować z świeżo zabitą i obdartą ze skóry owcą.
Kolejnego dnia rano pojechałyśmy do Homs (Hims) i tam z dworca kolejnym minibusem pojechałyśmy do Krak des Chavaliers-twierdzy rycerzy. Była to dawna siedziba krzyżowców, a dokładnie joannitów, zakonu który dotarł też do m.in. Łagowa Lubuskiego. Zamek jest na wzniesieniu i pochodzi z XI wieku. Był ostatnią twierdzą krzyżowców na tych ziemiach. Muzułmanie zdobyli go podstępem i oddali miejscowej ludności do zamieszkania. Jeszcze w 2005 roku mogłyśmy podziwiać ogrom twierdzy. Grube na sześć metrów mury, liczne komnaty, refektarze, barbakany, baszty. Podczas ostatniej wojny w Syrii zamek został zbombardowany…
Na dole, przy zamku, spotkałyśmy dość wyluzowanego Japończyka. Sprawiał wrażenie człowieka, który na moment wyszedł z domu kupić papierosy i przypadkiem wyruszył w podróż. Niewiele wiedział gdzie jest, dokąd jedzie, ani też co jest dookoła. Dołączył do nas gdy powiedziałyśmy mu o Hamie. Wsiedliśmy do minibusa i czekając na pełne zapełnienie prowadziliśmy dialog prosto z Monty Pythona. Upał nieznośny, ludzi za mało abyśmy mogli jechać. Powiedziałam Japończykowi żartem, by coś z tym zrobił. Spełnił moje życzenie. Wystawił swoją kudłatą głowę przez okno i krzyczał „HOMS HOMS” do przechodniów, wzbudzając kupę śmiechu i zdziwienia. Baśce zrobiło się go żal i też zaczęła nawoływać. W końcu dosiedli się kolejni pasażerowie i ruszyliśmy. Na dworcu przeszłyśmy z rąk do rąk i od razu wsadzono nas do autobusu do Hamy. Japończyk zaginął….