Autostopem przez Liban (Bliski Wschód cz. 4)

Do Libanu dostałam wizę na jedyne 48 godzin. Takie były czasy w 2005 roku albo widzimisię celników. Nie pamiętam.

Mamy kilka celów: gruzy Baalbek, Las Bożych Cedrów zwany tu doliną Baszari, Byblos, Trypolis i może Bejrut. Wszystko w wariackim tempie. Do Baalbek dojeżdżamy naszą taksówką, a pod ruiny miejscową taksówką. Pod samą kasą poznajemy parę z Polski. Chłopak ma jakiś kontrakt w Libanie, panna przyjechała w odwiedziny i ma mega focha. Zadajemy proste pytanie „Co zrobić w dwa dni. Wizę mam krótką, pragnień wiele. Poradźcie!” Panna na to: „Co ja to już widziałam, eeee, nie wiem, eee, kochanie, co tu można zobaczyć? Wiesz, on nie wie, on tylko pracuje”. No to pa. Pogadaliśmy.

Baalbek po raz po raz pierwszy zobaczyłam w książkach Ericha von Danikena. Teoria, że świątynia Baala została zapewne zbudowana przez kosmitów, nie do końca mnie interesowała. Chciałam zobaczyć 22 metrowe kolumny. Dziś zostało tylko sześć, a kiedyś było ich aż 54! Otaczały sanktuarium, które miało rozmiary około 90 metrów na 50. Na terenie „gruzów” Heliopolis-Miasta Słońca ostały się świątynie Wenus, Jowisza i Bachusa. W okolicy jest jeszcze Kamień Południa-olbrzymi  monolit, który nie doczekał się obrobienia. Dziś nie wiem, dlaczego wówczas do niego nie pojechałyśmy, choć pamiętam jego zdjęcie z książek Danikena. Teoria była jedna. Nikt wtedy nie mógł przetransportować ponad 1000 tonowego monolitu. Tylko kosmici! Zwiedzamy gruzy z uwagą. Duża różnorodność architektury z różnorodną fantazją zdobień. W wielu blokach są idealnie wykrojone otwory, które nawet dziś byłyby wyzwaniem dla budowlańców i kamieniarzy. Przyznajemy rację Erichowi. Tylko kosmici!

Wychodzimy z muzeum i idziemy na dworzec, żeby złapać autobus do miasta Baszari, koło którego jest rezerwat cedrów. Autobus znajdujemy bez problemów, ale nic nie jedzie do samego rezerwatu z dworca w Baszari. Stoimy więc na ulicy i łapiemy stopa. Właściwie to tylko stajemy na sekundę. Każdy samochód, który nas mija, zatrzymuje się. Mamy wybór. Rzadko który samochód ma całą karoserię. Większość aut nie ma masek, a zderzaki ma podwiązane sznurkiem. Sporo wybrzydzamy. Trochę ze względu na bezpieczeństwo, trochę na radosną młodzież, która w całości zajmuje wszystkie siedzenia. W końcu zatrzymuje się samochód terenowy. Karoseria cała, a za kółkiem ksiądz. Ksiądz mówi tylko po francusku, ale rozumie nas doskonale. Gadamy mieszanką angielskiego, polskiego i arabskiego. Wjeżdżamy na wysokość 2000 metrów nad poziomem morza. Chmury są na wyciągnięcie ręki. Jest pięknie. W dole rozpościera się złota dolina z miasteczkiem i plackami zieleni. Ksiądz, widząc nasz zachwyt, zatrzymuje się i pozwala nam na serię zdjęć.

Podwozi nas pod bramy parku.  Jesteśmy wdzięczne i szczęśliwe. Chodzimy po parku wśród tysiącletnich drzew. Pod nogami biegają jaszczurki, a wokół czuć charakterystyczny zapach cedrów.

Po spacerze ponownie wychodzimy na ulicę i łapiemy stopa do Trypolisu. Zatrzymuje się … Rumun z dzieckiem. Pan mieszka już od kilku lat w Libanie. Bardzo długo prosi nas byśmy pojechały z nim do domu na obiad. Chciałybyśmy, ale przy moim limicie czasowym, nie damy rady. Trudno! Pan zaprasza nas jeszcze zimą na narty. Zatrzymujemy się na moment i po chwili na naszych kolanach lądują puszki z colą i ciasteczka. Jego gościnność i serdeczność nas onieśmiela. Niestety Rumun nie jedzie do Trypolisu. Odstawia nas jednak na jakiś przystanek gdzieś w drodze do i tam łapiemy autobus. Kierowca prowadzi tylko przy okazji. 99% swojej uwagi skupia na telefonie komórkowym i awanturze z kimś po drugiej stronie. Kierowca wysadza nas w porcie. Jest tam kilka hoteli. Idziemy do pierwszego. Stuletnia babcia wpuszcza nas do swojego hotelu i każe nam iść na pierwsze piętro. Sama nie daje rady wchodzić po schodach. Wchodzimy. Mamy duży pokój z łóżkiem piętrowym i  jednoosobowym oraz balkonem wychodzącym na port. Zostawiamy torbę i idziemy na miasto.

Na zwiedzanie już nie ma szans, ale na posiłek są. Stoimy przy drodze i łapiemy taksówkę. Zatrzymuje się jakiś taksówkarz, ale nie możemy się dogadać. Nagle podjeżdża drogi samochód z bardzo eleganckim panem w garniturze. Pan pyta, co my tu robimy. To zła dzielnica! Przez zęby przyznajemy, że mieszkamy. Pan każe nam wsiąść do samochodu. Chce pokazać nam miasto. Kiszki nam marsza grają, ale wiemy, że nie będzie już takiej szansy, by poznać człowieka, co świetnie zna angielski, jest otwarty i zna miasto. Obwozi nas po całym mieście i wszystkich meczetach. W każdym płaci imamowi, by nam dał odpowiednie ubranie, zapalił światła w meczecie i opowiedział nam o świątyni. Same w głównych meczetach Trypolisu!

Biznesman opowiada nam o sile głosów miejscowych muezinów, mówi którego lubi najbardziej, który sprawia, że chce mu się modlić, a który zmusza go, by się obrócić w nocy na drugi bok i spać dalej. Opowiada nam o swojej firmie handlującej drewnem. Na sam koniec opowiada nam o wojnie z Izraelem. Jak patrzył na umierających ludzi na ulicach i jak był świadkiem śmierci kolegów. Za dużo wrażeń jak na jeden dzień…

Na sam koniec jedziemy na kolację. Nalegamy, że tym razem za rachunek płacimy my. Jednak pan odmawia i jedzie do domu. Po posiłku jedziemy do babci spać, myjemy się, pierzemy koszulki i padamy na twarz.

Kolejnego dnia wstajemy o świcie i po szybkim śniadaniu na ulicy jedziemy taksówką na dworzec by stamtąd złapać autobus do Byblos-ojczyzny alfabetu fenickiego i papirusu. Zwiedzamy zamek Krzyżowców z XII wieku i wulgarnie mówiąc odpuszczamy resztę gruzów, by mieć więcej czasu na Bejrut. Po Dżerasz w Jordanii i Baalbek te w Byblos mogą zrobić  wrażenie jedynie historią.

OLYMPUS DIGITAL CAMERA

Jedziemy autobusem do Bejrutu, a z dworca do restauracji przy Gołębiej Skale. Zawozi nas tam para. On cały w zachodniej odzieży, ona  w czadorze. Przy skałach żądają od nas dość dużej sumy pieniędzy. Na nic się nie umawialiśmy. Myślałyśmy, że to kolejny stop. Dajemy im część zawyżonej sumy. Idziemy do restauracji i odlatujemy. Jedzenie jest obłędne. Zupy z ciecierzycy, liście winogron z warzywnym i mięsnym nadzieniem, szaszłyki, sałatki. Jest pysznie. Z tarasu restauracji widać błękitną zatokę i Skałę Gołębią. Ktoś jeździ wokół niej na skuterze.

Po posiłku obchodzimy miasto. Za kilka godzin skończy się moja wiza. Wolałabym coś jeszcze zobaczyć na tej wycieczce, więc po spacerze przez częściowo spalony i odbudowany po wojnie Bejrut idziemy na dworzec.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.