Buffalo: Niagara, złe dzielnice i miniona świetność (USA cz. 9)
W Buffalo mój nowy gospodarz odebrał mnie z lotniska i zabrał do jednego ze swoich domów. Jest w spokojnej dzielnicy mieszkaniowej. Dookoła same domki mieszkalne, cisza i spokój. Ben-nauczyciel kupił dwa budynki przy jednej ulicy. Ma zamiar je wyremontować i sprzedać za taką cenę, by spłacić kredyt i jeszcze na tym zarobić. Poczekaliśmy moment na potencjalnego klienta. Ben pokazał mu dom przed remontem i negocjowali cenę przed i po remoncie.
W 2010 roku ceny nieruchomości w Buffalo spadały. Miasto straciło swą świetność i pustoszało. Ben najpierw pokazał mi jeszcze kolejny kolejny nietknięty remontem dom. Drewniana konstrukcja, typowa dla USA. Ściany z płyt wiórowych pokrytych sidingiem. Wewnątrz dziury w ścianach, ubytki, kable i rury do wymiany. Miesiące roboty na oko. Na szczęście nasz był w lepszym stanie.
Każde pomieszczenie, prócz kuchni, jest odnawiane. Miałam zamieszkać na strychu. Póki było jasno Ben kazał mi się nauczyć drogi do łóżka. Muszę się wspiąć po schodach bez balustrady, potem między wiszącymi kablami i płachtami przejść do sypialni. Jak będzie ciemno będę chodziła na pamięć lub z latarką. Warunki rzeczywiście dość ekstremalne, ale nie ma co narzekać. Mam duże wygodne łóżko, dach nad głową i fajne towarzystwo. Zostawiam plecak i idę na miasto. Buffalo ma dość zróżnicowaną architekturę i jego polskim miastem partnerskim jest Rzeszów.
Zdecydowanie jednym z najciekawszych budynków jest ratusz w stylu art-deco. Monumentalna budowla z zewnątrz z przepięknymi detalami w środku. Załapuję się na wycieczkę. Jestem jedyną osobą, więc jest jakby luksusowo. Pan przewodnik oprowadza mnie po wszystkich kątach ratusza.
Pod koniec wycieczki oglądamy z tarasu widokowego panoramę miasta. Tuż obok ratusza stoi budynek Statler Tower. Budynek powstał w 1921 roku. W latach 1921-1940 był miejscem gdzie należało bywać. Tu śmietanka towarzyska organizowała swoje bale, koncerty i najważniejsze rodzinne wydarzenia. Bywali tu artyści jak Elvis Presley, Dean Martin i szumowiny jak Al Capone. W latach 1980 Buffalo dopadł kryzys ekonomiczny i budynek został na kilkanaście lat zamknięty. Podczas mojego pobytu w 2010 roku nadal był zamknięty, remontowany lub wystawiony na sprzedaż. Sam przewodnik nie wiedział. Twierdził, że szejkowie lub Chińczycy ostrzyli sobie na niego zęby. Z tego co wiem dziś ponownie jest hotelem i organizuje się w nim wesela oraz wycieczki dla miłośników historii z dreszczykiem. W budynku podobno straszy!
Przewodnik pokazuje mi wszystkie strony Buffalo, które krótko recenzuje: „dobra dzielnica, każdy chce mieć tam dom, zła dzielnica, tam się nie chodzi, a tam się nigdy przenigdy nie chodzi!” Okazuje się, że Buffalo jest dość niebezpiecznym miastem. Wskaźnik przestępstw, rozbojów i morderstw rośnie.
Mówię przewodnikowi, że większości ludzi spoza USA, Stany wydają się być krajem luzu, wolności i dorabiania się. Świadomość, że nie mogę swobodnie przemieszczać się po mieście jest dla mnie szokiem. Idę po strawę duchową do galerii sztuki nowoczesnej Albright-Knox. Mają Chagalla i Pollocka!
W centru miasta jest też piękny neoklasycystyczny budynek banku Buffalo Savings Bank. Otwarty w 1901 roku miał kilkakrotnie remontowane pokrycie kopuły. Miedź pokrywała się patyną i w końcu po kilkakrotnych próbach czyszczenia płacht miedzi, zdecydowano się pokryć kopułę złotem o wartości pól miliona dolarów.
Poszłam jeszcze zobaczyć gdzie Roosevelt został zaprzysiężony na prezydenta USA. Prócz wystawy, muzeum kusi kawą i ciasteczkami. To się nazywa marketing!
Wieczorem wracam do domu i pomagam Benowi przy remoncie. Dostaję papier ścierny i ręcznie szlifuję jedną ścianę w pokoju. Po godzinie razem z Benem i jego dziewczyną planujemy mój kolejny dzień. Najpierw pojadę nad wodospad Niagara. Autobus kursuje z centrum, niedaleko od nas. Bilet kosztuje 4 dolary w dwie strony i podróż trwa godzinę. Potem dziewczyna Bena zabierze mnie na wycieczkę po mieście. Super! Tego wieczoru idziemy jeszcze na spacer po okolicy. W wielu domkach są bary i restauracje. Siadamy na jedzonko i amerykańskie piwo. Kameralnie i przytulnie.
Rano wychodzimy z domu w lekkim pośpiechu. Ben nie daje mi kluczy, więc muszę się dostosować. Wychodzę z chaty i widzę, że dobrze nie widzę. Nie wiem czy zapomniałam założyć jedno szkło kontaktowe, czy mi wyleciało. Gdy się rozglądam Bena już nie ma. Nie mogę tak jechać nad wodospad. Idę najpierw do centrum do sklepu po szkło. Bez problemu znajduję optyka. Mają szeroki asortyment. Znajduję jakieś jednodniowe i radośnie kroczę do ekspedientki. Ta pyta się o receptę. Mówię, że nie mam. Wiem co używam, zresztą tak mi przepisał lekarz. Ta się upiera, że chce zobaczyć receptę. Przewracam oczami. Nie będę jadła tych szkieł, tylko sobie założę, a potem wyrzucę, znam je, chcę je, potrzebuję. Pani upiera się, że bez recepty mi nie sprzeda. Mówię jej, że nie jestem z USA, u mnie w kraju jest inaczej. Pani jest nieustępliwa. Oświeca mnie. USA to kraj zasad, przepisów i czasem bezsensownych roszczeń o odszkodowanie. Mówię Pani, że jestem w stanie tu napisać oświadczenie: „Ja Karolina, zdrowa na umyśle, chora na oczach, pragnę szkła i decyduję się na własne ryzyko je założyć, rezygnuję z odszkodowania jeśli szkło spowoduje u mnie cokolwiek prócz lepszej wizji.” Pani zirytowana moim istnieniem chwyta za telefon. Dzwoni do szefa. „Jest tu taka Pani. Chce szkło bez recepty. I twierdzi, że jest z Europy i tam……….” Odłożyła słuchawkę i podała mi szkło bez słowa. Podziękowałam, wyszłam. Znalazłam autobus i wygodnie zasiadłam. Pozbawiona wszelkich mikroelementów przez sprzedawczynię zasnęłam. I obudziłam się na zajezdni, sama z kierowcą w autobusie. Idę do pana i tłumaczę się. Ot zasnęłam, chcę nad Niagarę. I tu pan eksplodował. Jak można spać, to tylko godzina, tu trzeba uważać, on nie jest od tego! Posłuchałam, pokiwałam głową. Spytałam czy mogę dalej jechać tym samym autobusem. Okazało się, że mogę. No i o co ten raban? Posiedziałam grzecznie na brzegu siedzenia, pan bez słowa pokazał mi kiedy mam wysiąść i tyle. Podziękowałam, przeprosiłam uniżenie i poszłam. Ofert do zobaczenia wodospadu jest kilka. Ja wybrałam sam rejs stateczkiem. Kupiłam bilecik, dostałam w prezencie ponczo. Najpierw pokręciłam się po tarasach widokowych i popatrzyłam na Kanadę po drugiej stronie jeziora Eerie.
Amerykanie, z którymi rozmawiałam twierdzili, że to tylko kupa wody i w ogóle nie ma co oglądać. Tymczasem dla mnie bomba. Huk wody, para, biała otchłań. Gdy patrzy się na ogrom wodospadu trudno uwierzyć, że byli szaleni śmiałkowie, którzy rzucali się w beczkach w przepaść Niagary. Pierwszą wariatką, żądną sławy i adrenaliny, była nauczycielka Annie Taylor. W 1901 roku Annie kazała sobie zrobić beczkę wzmocnioną żelazem i wyściełaną wewnątrz materacem. Najpierw wsadziła tam swojego kota. Biedne zwierzę przeżyło upadek. Annie zrobiła sobie z nim sweetfocię i sama, z poduszeczką w kształcie serduszka, w swoje 63 urodziny, weszła do środka, a koledzy sturlali nieboraczkę do rzeki. Annie radośnie spłynęła i spadła kilkadziesiąt metrów. Przeżyła, ale jakoś nie zrobiła na nikim wrażenia, bo i tak zmarła w biedzie. Po niej było jeszcze kilku facetów, ale ich los wcale nie był lepszy. Ja najbardziej zapamiętam moment wpływania w tak zwaną „Podkowę”. Hałas, hektolitry wody i tylko biel wzburzonej wody dookoła.
Po Niagarze pojechałam z dziewczyną Bena po Buffalo. Taka wycieczka sentymentalna. Zobaczyłyśmy stary dworzec kolejowy. Dziś podobnie jak inne monumentalne budowle miasta straszy. Smutne to jest. Dziewczyna pokazała mi kilka ważnych dla niej miejsc. Między jej domem rodzinnym, a warzywniakiem pokazała mi przystanek, gdzie kilka dni wcześniej zastrzelono ucznia z ich szkoły, a potem klinikę, gdzie była na aborcji ze swoją uczennicą. O wszystkim opowiedziała spokojnym beznamiętnym głosem. Mi opadła szczęka. Tu to nie szokuje. Chłopak padł ofiarą wojny gangów, a aborcja jest nadal smutnym sposobem na rozwiązanie nastoletnich ciąż. Tyle. Moja głowa nie ogarnęła obydwu.
Buffalo mnie zdecydowanie przygnębiło. Na szczęście Ben wiedział jak mnie pocieszyć. Dał mi cynk na tańsze autobusy: Bolt i Megabus. Zrobiliśmy kilka rezerwacji na moje przyszłe podróże. Buffalo-Nowy York za jedyne 5 dolarów za podróż nocnym autobusem, Nowy York – Waszyngton za 1 dolara, Waszyngton-Filadelfia tak samo. A ja głupia przepłacałam w Kalifornii za Greyhoundy i pociągi! Wieczorem Ben odstawił mnie do malutkiego biura przewoźnika. Okazało się, że autobusem jadą sami Chińczycy. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że czeka mnie jedyna nieprzespana podróż autobusem w życiu i akustyczna zagłada!