Nowy Jork: cały ten zgiełk (USA cz. 10)

Podobno Nowojorczycy uważają, że ludzie mieszkający gdzieś indziej, robią sobie żarty. Pewnie mają rację. Nowy Jork zachwyca architekturą, oszałamia bogactwem oferty kulturalnej, zaraża otwartością i luzem. Spędziłam tam, z przerwami na Waszyngton i Filadelfię, dwa tygodnie i jeszcze nie udało mi się zobaczyć wszystkich atrakcji.

Najpierw jednak, w autobusie z Buffalo przeżyłam chińskie piekło. Jestem miłośniczką spania. Zwłaszcza w nocy. Mission Impossible w autobusie pełnym Chińczyków. Gdybym wtedy miała już doświadczenie podróży po Chinach i wiedziałabym, że Chińczycy po prostu wszystko robią głośno, nie robiłabym rabanu. I na pewno wiedziałabym jedno. Ten naród w ogóle nie śpi. Pracuje, je, gada, gada, gada. Wrzeszcząc. Normalnie kiedy rozmawiamy z pasażerem obok, ściszamy głos. Normalni ludzie też nie rozmawiają przez telefon w autobusie. Załatwiają sprawę cichutko w 30 sekund. Nie tu. Gdy rozmawia się przez telefon trzeba krzyczeć. Przecież wujek z Pekinu nie usłyszy jak będziemy szeptać. I trzeba mu wyrecytować wszystkie dzieła Konfucjusza. Po 1 w nocy odbiła mi szajba. Nie jestem dumna z siebie, ale naprawdę zostałam do tego zmuszona przez mój organizm spragniony odrobiny snu. Jak wariatka, zaczęłam tropić krzykaczy, podchodzić do nich i pokazywać na migi: „Zamknij się!”. Krótkie pozbawione emocji spojrzenie i kontynuacja wrzasków. Dużo dałabym za tłumaczenie ich rozmów. Niektórzy mówili do telefonu bezustannie. Po drugiej stronie może padały pojedyncze słowa. Tak minęła mi noc. Siedziałam, cierpiąc męki. Dziś jestem wdzięczna, że ekipa z Pekinu nie wystawiła mnie na autostradę.

Do Nowego Jorku mieliśmy dojechać po 6 rano. Tymczasem autobus zatrzymał się na jakiejś ulicy po 5 rano. Jeszcze było szaro dookoła. I nastąpił cud. Cała zawartość autobusu zniknęła w kilkanaście sekund. Zostałam sama z jakimś chłopakiem. Autobus odjechał. Pytam chłopaka: „Gdzie jesteśmy? Jak się nazywa ta ulica, dzielnica?” Ten mówi: „No English” i daje dyla w uliczkę. No to klops. Kuzyn miał mnie odebrać z jakiegoś dworca około 7. Tymczasem jestem nie wiadomo gdzie. Zobaczyłam znak. Pewnie z nazwą ulicy, myślę. Spojrzę na mapkę w przewodniku i jakoś się połapię. Znak był bardzo czytelny. Dla Chińczyków. Jestem w Chińskiej dzielnicy, tyle się domyślam.

No to poszłam przed siebie. Usiadłam na krawężniku i zaczęłam czytać przewodnik. Musiałam odczekać, aż będzie bardziej cywilizowana godzina, by obudzić Pawła. Poczytałam i znowu poszłam dalej. Do końca ulicy. I co ja patrzę? Most Brookliński! No to jestem uratowana! Poszwendałam się do 7, napisałam do Pawła. Przyjechał po mnie z kolegą rowerami. I tak w tandemie wjechaliśmy na Brooklyn, a dokładnie Greenpoint. I tu szok. Reklamy, szyldy po polsku. Kiszka, kiełbasa, żurek i sznurek. Jestem w Polsce II.

Przez kolejne dni odwiedzałam niektóre tutejsze przybytki. W barach menu po polsku, panie twierdzą, że: „Pierogi idą z kompotem”, w sklepach polskie produkty. Przy metrze, na ziemi, pan w koszulce z napisem: „Terror”. Jaki napis, takie życie. Alkohol, kłótnia z kolegą o „łandolarchuju”, potem strużka moczu i sen pod ścianą.

Przez kolejne dni przemierzam wszystkie dzielnice. Nowy Jork to moloch. Dzięki świetnej komunikacji możemy jednego dnia podróżować po różnych światach. Najlepsze muzea na świecie, Central Park, dzielnice: włoska, żydowska, chińska, artystyczne Soho, coraz modniejszy Brooklyn. Po każdej dzielnicy warto pochodzić, usiąść na krawężniku lub ławeczce i patrzeć na ludzi.

Zaczęłam od Union Square. Tu przyjeżdżają okoliczni hodowcy organicznych warzyw i owoców. Pochodziłam po straganach, kupiłam sobie kilka owocków i poszłam w kierunku World Trade Center.

W 2010 roku teren po World Trade Center był placem budowy. Weszłam do jednego z budynków popatrzeć na wszystko z góry.

Znalazłam też malutką kapliczkę z cmentarzem obok. St. Paul’s Chapel z 1766 roku (Kaplica Świętego Pawła). Po inauguracji modlił się tu George Washington wraz z innymi członkami Kongresu. Co jest dziś trudne do wyobrażenia kaplica przetrwała zamachy w 2001 roku. Kilka wieżowców zawaliło się, a kapliczka w cudowny sposób została ocalona i nawet nie straciła żadnego okna! Po zamachach służyła jako schronienie dla strażaków, tymczasowe miejsce informacji, odpoczynku i modlitwy. Wewnątrz kaplicy jest sporo rzeczy pozostawionych po zamachach, oraz dowodów wdzięczności dla strażaków.

Potem poszłam na Wall Street zobaczyć gdzie toczą się losy finansów świata. Fajnie było usiąść na schodach i popatrzeć na biegających gdzieś japiszonów. Ciekawostką jest malutki zakład szewski wciśnięty pomiędzy świat finansjery. Nawet maklerzy wymieniają zelówki.

Potem przez kolejne dni na przemian szwendałam się po ulicach i siedziałam w muzeach. Architektura Manhattanu jest po prostu zachwycająca. Neogotyckie kościoły koło drapaczy chmur, olbrzymie kamienice, zamczyska na dachach wieżowców, szklane tafle koło kamiennych lub stalowych fasad.

Mój aparat, kupiony za grosze w Meksyku, dostał fisia. Nie dał sobie rady z zmieniającym się światłem. Wysokie budynki blokują promienie słońca. Na dole panuje półmrok, a u góry jasność. Żeby wszystko wchłonąć, należałoby najpierw przejść patrząc do góry, a potem jeszcze raz oglądając fasady i bramy budynków. Tu mijamy historię na każdym kroku. Można przejść koło słynnego budynku, nawet o tym nie wiedząc.

Są oczywiście budowle, które każdemu kojarzą się z Nowym Jorkiem jak Empire State Building, Trump Building, Carnegie Hall czy Rockefeler Plaza. Najbardziej zapamiętałam Flatiron czyli budynek „Żelazko”. Zbudowany w 1902 roku był jednym z najwyższych budynków w Nowym Jorku. Dziś mieści wydawnictwo. Na tle samych słynnych drapaczy ten zapada w pamięć.

Są też takie budynki, które nie są architektonicznymi perełkami, a słyną ze swoich wyśmienitych gości. Jednym z nich jest hotel Chelsea. Pisarze: Mark Twain,William Burroughs, Tennessee Williams, Allen Ginsberg, Jean Paul Sartre, Simone de Beauvoir; reżyserzy: Milos Forman, Stanley Kubrick; aktorzy: Jane Fonda, Uma Thurman, Dennis Hopper, muzycy: Bod Dylan, Patti Smith, Jimi Hendrix, Janis Joplin, Edith Piaf i wiele innych spędziło część swojego życia. A Nancy-dziewczyna Sida Viciousa tragicznie zakończyła tu swój żywot.

Most Brookliński jest kolejnym symbolem miasta. Najstarszy most wiszący świata ma prawie 1880 metrów długości i został zbudowany pod koniec XIX wieku. Most często pojawia się w filmach i jest jednym z nielicznych mostów o którym układano piosenki i wiersze.

Kolejne miejscem-ikoną Wielkiego Jabłka jest Times Square. Trudno tu mówić o architekturze. Wieżowce ubrane są w ekrany i pstrokate reklamy seriali telewizyjnych i przedstawień. Mam flashbacki z Las Vegas. Plac stoi przy skrzyżowaniu Broadway i 7 Alei. W pobliżu mamy całe siedlisko teatrów, stąd obecność kas, sprzedających, czasem okazyjnie, bilety na najróżniejsze przedstawienia. Prócz kas, jest tu sporo sklepów, aptek, restauracji czynnych całą dobę. Times Square kojarzy się też z Sylwestrem. Nie jest jednak za darmo. Wstęp na plac kosztuje około 200 $ i jest tylko dla miłośników stania na mrozie i gapienia się na neony. Pośród tego mini Las Vegas stoi krzyż i pomnik kapelana z I Wojny Światowej Francisa Duffiego. Dość osobliwe otoczenie dla takiego monumentu.

Dzielnicą, do której na pewno warto zajrzeć jest Soho. Dziś należy do najdroższych dzielnic Nowego Jorku i ma zdecydowanie najciekawszą architekturę. Prócz budynków fabrycznych przerobionych na lofty mamy tu kamienice, które są przykładami tak zwanej architektury stalowej. Soho na początku swojego istnienia było dzielnicą przemysłową i zakłady musiały mieścić się w dużych wytrzymałych budynkach. Odlewanie fasad z żelaza było łatwiejsze i tańsze niż stawianie ich z cegieł. Żelazo nadawało się też do malowania i to umożliwiało nadanie indywidualnego charakteru budynkom. Stąd bogata kolorystyka frontów. Ich bogaci właściciele mieszkali w okazałych kamienicach. Gdy fabryki upadły, a fabrykanci wyprowadzili się na Manhattan, biedni pracownicy wprowadzali się do opustoszałych gmaszysk fabryk. Soho na chwilę stało się slamsem. Dopiero kilkadziesiąt lat później, w latach 60, Soho zaczęło przyciągać artystów. Olbrzymie powierzchnie były idealne na ich pracownie i lofty. Atmosfera sztuki przyciągała intelektualistów, malarzy, projektantów i muzyków. Soho stopniowo stało się najdroższą i najbardziej pożądaną dzielnicą mieszkalną, zakłady produkcyjne zastąpiły butiki, a lofty po artystach zajęli projektanci mody.

Nowy Jork to raj dla miłośników sztuki. Podczas mojego pobytu odwiedziłam wszystkie muzea. Zobaczyłam wypchane zwierzaki i szkielety dinozaurów w Natural History Museum, ale to muzea sztuki nowoczesnej skradły najwięcej mojego czasu. Dzięki Pawłowi miałam darmowy wstęp do wszystkich takich miejsc w mieście. Mogłam sobie wchodzić i siedzieć ile tylko chciałam. W Metropolitan Museum of Arts spędziłam z przerwami kilka dni. Pierwszego dnia zobaczyłam tablicę informacyjną z ofertą wykładów. Otóż każdego dnia wolontariusze, specjaliści oprowadzają po muzeum swoją ścieżką tematyczną. Bóg w sztuce, starożytny Egipt, piękno i seksualność. Dla każdego coś dobrego. Wybrałam sobie kilka wykładów i w kolejnych dniach konsekwentnie wzięłam w nich udział. W The MET jest wszystko. Rzeźby, obrazy, instalacje, całe zabytki przeniesione z Europy czy Orientu. Wykłady są prowadzone przez amatorów i ekspertów. Tematyka i poziom mogą znacznie się różnić. Były wykłady dość oczywiste, jakby dla ludzi po śpiączce oraz te pełne ciekawych informacji i intrygujących pytań. Osobliwi byli też uczestnicy. Niektórzy potrafili zadawać pytania jak: „Czy woda w fosie wokół świątyni egipskiej została pobrana z Nilu? Co to znaczy naszej ery?” Żeby odbudować u przewodniczki wiarę w homo sapiens zostałam wraz z jakimś facetem, by zadać pani kilka mądrzejszych pytań i posłuchać jej historii życia. Głównie o Holocauście i o pacyfizmie. Prócz intelektualnych kosmitów, na wykładach były też bratnie dusze. Raz, pani o wyglądzie Lindy z Dynastii zaczęła swój wykład o Bogu w sztuce, który szybko przemienił się w jej świadectwo wiary. Zamiast o obrazach, pani zaczęła szerzyć ewangelię. Szanuję jej potrzebę, ale nie taka była oficjalna tematyka wykładu. Spotkałam się wzrokiem z starszą panią. Przeciwieństwo stylistyczne Lindy. Ta przesunęła się do mnie kocim ruchem i zadała mi jedno pytanie: „Ucieczka?”. Chrząknęłam. Wzięłyśmy nogi za pas. Na szczęście Linda była zbyt zapatrzona w siebie i miała jeszcze z dziesięciu fanów. Nie odczuła naszego braku. Moja nowa koleżanka była Australijką. I jak sama mówiła była to jej ostatnia podróż w życiu. Jej właśnie spełniającym się marzeniem było zobaczyć kilka miejsc w USA. Pisałam jeszcze z nią przez kilka lat, ale niestety spotkała już stwórcę. Pewnie ostrzegła go, że samo-uwielbiająca się Linda zaraz nadciąga.

Kolejnego dnia wróciłam do the MET na prawie cały dzień. Tym razem ze swetrem w torbie. Klima w muzeum była odkręcona na full i po paru godzinach można było powoli tracić czucie w rękach. Na dolnym piętrze jest kafeteria gdzie można zjeść posiłek, napić się kawy. Dosiadłam się do dwóch przebojowych babeczek z Iranu. Gdy się dowiedziały, że byłam w ich kraju, dostałam kanapkę w nagrodę. Właściwie każdego dnia przypadkiem poznawałam ludzi. Nowojorczycy zarażają turystów swoją otwartością.

Następnym muzeum gdzie trzeba przyjść jeśli lubi się sztukę jest MOMA czyli The Museum of Modern Art. Tu znajdziemy dzieła Warhola, Chagalla, Rothko, Lichtensteina i wiele innych. Jest też sporo sztuki użytkowej, instalacji, a nawet całe samochody. Tu też przesiedziałam z przerwami kilkanaście godzin.

Muzeum Guggenheima odrobinę mnie rozczarowało. W porównaniu do poprzednich jest malutkie, ale ma najciekawszą architekturę. Jeśli mamy w planach jakieś artystyczne suweniry, to na ulicy wokół muzeów swoje dzieła sprzedają początkujący artyści. Z jednym wdałam się w pogawędkę o jego twórczości i już prawie kupiłam jedno z jego dzieł. Na szczęście skręciłam za róg i tam zobaczyłam jego konkurenta z takimi samymi dziełami. Rynek sztuki, a zwłaszcza reprodukcji jest dziś zdominowany przez Chiny. Stamtąd są importowane „dzieła”, które potem udają sztukę na straganach i ścianach klientów. Jeśli zdarzy się Wam coś kupić, to i tak nikt się nie kapnie, że to masówka. Chiny dziś produkują masajskie posążki, indyjską biżuterię, peruwiańskie koce i amerykańskie zegarki. Takie życie.

Po całym dniu w muzeach lub na ulicy chodziłam poleżeć do Central Parku. Kolejne magiczne miejsce. Oaza ciszy i spokoju w środku miasta. Biegacze, matki z dziećmi, biznesmeni odpoczywający od biura przy kanapce i kawie, muzycy, pary leżące na trawie. Tu można spotkać każdego. Park ma mnóstwo słynnych zakamarków. Jest tu pomnik Jagiełły ufundowany przez Polonię z okazji 500-lecia bitwy pod Grunwaldem. Część parku jest poświęcona Johnowi Lennonowi. Nazwana Strawberry Fields przyciąga muzyków, grających utwory Beatlesów. Tu na rozecie poświęconej Lennonowi, fani składają kwiaty. W pobliżu stoi budynek gdzie John mieszkał z Yoko Ono. Zginął w bramie, zastrzelony przez Marka Chapmana. Dziś turyści robią sobie w miejscu śmierci muzyka uśmiechnięte zdjęcia.

Jednego dnia z Basią-żoną mojego kuzyna i ich córeczkami: Polą- moją chrześnicą i jej siostrą Oliwią popłynęłyśmy zobaczyć Statuę Wolności. Przy terminalu kilka budek z biletami i tyle też naganiaczy. Każdy twierdzi, że trzeba wziąć rozbudowane opcje za dość wysoką cenę, bo innych nie ma. Chodzimy od kasy do kasy i w końcu znajdujemy budkę, gdzie za normalną cenę kupujemy wycieczkę na wyspy Ellis i Liberty bez zbędnych fajerwerków. Cwaniacy są jednak wszędzie.

Wyspa Ellis była pierwszą amerykańską ziemią, na której stawali przyszli obywatele Stanów Zjednoczonych. W latach 1892-1924 wszyscy imigranci byli tutaj przesłuchiwani przez urzędników i przechodzili badania lekarskie. Ci, którym nie udało się pomyślnie przejść testów trafiali do szpitala na wyspie. Niektórzy, wycieńczeni długą morską podróżą i chorobami, umierali. Inni nieszczęśliwcy byli odsyłani do Europy. Głównie ze względu na przeszłość kryminalną lub choroby psychiczne. W muzeum są najróżniejsze eksponaty. Rzeczy zostawione przez imigrantów, plakaty propagandowe z ich krajów ojczystych.

Potem popłynęłyśmy na Liberty Island zobaczyć Statuę Wolności. Nie weszłyśmy na koronę. Te bilety trzeba rezerwować z wyprzedzeniem. Statua to kolos. Zbudowana w latach 1884-86 miała kilku autorów i była prezentem od narodu francuskiego dla Stanów. Do Nowego Jorku przypłynęła w częściach. Pan od wieży Eiffela (Gustave Eiffel) zrobił konstrukcję, Richard Hunt postument, a August Bartholdy projekt. Tu projektanta poniosła fantazja. Ciało wziął od swojej kochanki, a buzię od matki. Statua otrzymała nazwę „Wolność opromieniająca świat”. Na postumencie wyryto sonet, Statua dostała do prawej ręki pochodnię, a do lewej tablicę z datą uzyskania niepodległości przez Stany Zjednoczone.

Nowy Jork na pewno pozostanie jednym z moich ulubionych miast. Hałas, zgiełk, spokój, kontemplacja, różnorodność. Zapach drogich perfum zmieszany z kiełbaskami sprzedawanymi z food trucków. Panowie w garniturach, śpieszący się do pracy tuż obok wyluzowanych hipsterów, wyprowadzających pieski na spacer.

Dla mnie bomba.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.