Medellin: koka, powidło, zło i mydło (Kolumbia cz. 10)

Dziś zapiski z  Medellin.

Poleciałam tam samolotem z Kartageny. Bilet na autobus był w podobnej cenie, a sama podróż samolotem trwa niecałe dwie godziny czyli o jakieś dwanaście godzin mniej. Wybór więc był prosty.

W Medellin hostel jest blisko lotniska, lecz podobnie jak w Kartagenie nie chciałam kluczyć, no i też nie byłam pewna czy tu też nie panują podobne zwyczaje plemienne ściągania z białasów wszystkiego przez lokalnych rzezimieszków. Postanowiłam wziąć taksówkę. Taksówkarz pokazując mi tablicę z cennikiem rzuca stawkę z kosmosu. Za takie pieniądze to mam dwa noclegi i jedzenie. Drapię się po głowie skąd taka cena. Wtedy widzę kolejkę do autobusu co jedzie do centrum. Po rozmowie z kierowcą wiem już, że są dwa lotniska w mieście. A mój hostel jest hen od tego gdzie wylądowałam. Jadę więc autobusem godzinę, kierowca każe mi wysiąść gdzieś w centrum i stamtąd łapię taksówkę do hostelu. Kierowca z ADHD próbuje zrozumieć moje pytania w bezokolicznikach. Pytam się czy w Medellin mogę nosić torbę, bo w Kartagenie w centrum można, ale w pewnych dzielnicach nie. Taksiarz z uśmiechem mówi: „A w Medellin w centrum nie, a poza tak”. Cudnie! Gdy wychodzę z taksówki z hostelu wychodzi właściciel z żoną i dwie sprzątaczki. Asekurują mnie do wejścia pytając czy wszystko gra. W holu od razu dostaję wodę i ciasteczko. Zastanawiam się czy aż tak źle wyglądam, czy to wyczyn dojechać do ich hostelu. A może są po prostu mili?

Właściciel-Joel, mieszkał kilka lat w Nowym Jorku. Daje mi wskazówki jak poruszać się po mieście. Okazuje się, że mieszkamy praktycznie w miasteczku uniwersyteckim i spokojne mogę mieć aparat. W centrum też, tylko zachować ostrożność. Żona właściciela jest filigranową, eteryczną kobietką i ma na imię Lady. Zdecydowanie do niej pasuje. Ma jednak, jak inne Kolumbijki, mocne spojrzenie i budzi respekt. Pozwala mi się chwilę ogarnąć i zabiera mnie do miasta autobusem.

Przez pierwsze kilka godzin chodzenia po centrum, nie podoba mi się. Straszny tłum ludzi, gwar, hałas i tu już wszyscy coś sprzedają. Takiego jarmarku jeszcze nie widziałam. Dziesiątki mini stoisk z wszystkim: loteria, sznurowadła, lizaki, czipsy, woda, soczki, awokado, mandarynki, baloniki, chałupniczo zrobiony środek na karaluchy, minuty na rozmowy telefoniczne, pomada z mieszanki marihuany i kokainy zachwalana jako środek na wszystko. Są stragany stacjonarne, są mobilne. Są wózki z supermarketu, są drewniane wózki. Każdy sprzedawca ma jeszcze głośnik, przez który zachwala swoje awokado lub dropsy. Pomału dostaję świra. Zdaję sobie sprawę, że w samym centrum można załatwić wszystkie potrzeby. Kupić można wszystko, napisać podanie czy zaczerpnąć ławkowej porady prawnej, ubrać się od stóp do głów też. I to we wszystkich rozmiarach. I żeby puszystym nie było przykro, są też puszyste manekiny.

Przechodzę przez plac z rzeźbami Botero, muzeum sztuki współczesnej zostawiam sobie na potem i dochodzę do małego kościoła, wchodzę obejrzeć wystrój. Wewnątrz córy i synowie kościoła modlą się, ksiądz rozmawia z paroma osobami, panuje nabożna atmosfera. Wychodzę i oczom nie wierzę. Przy samym kościele siedzą zbłąkane córy Koryntu. Strój dość oczywisty.

Idę do kawiarni w muzeum na kawę i ciasto z arequipą (mlecznym karmelem). Dosiadam się do starszego pana, który okazuje się Amerykaninem. Jest emerytowanym prawnikiem, ale nadal czasem bierze różne sprawy, oprócz tego ma firmę jachtową i kawałek lądu w Kostaryce. Chce zamieszkać w Medellin, bo kocha to miasto. Zna je dobrze więc daje mi wskazówki. Mówię mu o swoich wrażeniach. Postrzegam centrum Medellin jako jeden jarmark. Pytam się go o dziewczynki przed kościołem. Czy to możliwe żeby tam miały miejscówkę?  Ray potwierdza i śmieje się z mojego zdziwienia. Jednak mówi, że nie jest to takie oczywiste czy są to panienki. Tu jest sporo transseksualnych prostytutek. Jajko-niespodziankę?

Robię sobie zakupy na kolację i śniadanie i wracam do hostelu. Mam już dosyć smażonych ryb i kurczaka, kupuję więc warzywa na sałatkę, owoce i jajka na śniadanie. Hostel ma dużą kuchnię na dachu. Spotykam tam sporą grupę gotującą razem. Patrząc na same dania można zgadnąć kto jest skąd. Starszy Japończyk ugotował sobie gar ryżu i skrupulatnie pakuje je do trzech pudełek, Włosi gotują makaron i robią sobie wspaniale pachnącą kawę, Anglik pije piwo za piwem, Sudańczyk zalał sobie makaron z woreczka i siedzi i gra w gierkę. A ja robię sobie z żołądka San Francisco i najpierw jem papaję polaną soczkiem z limonki (uwielbiam), potem robię sobie warzywną sałatkę z awokado, pomidorów i cebuli. Widok na miasto jest cudowny.

A wieczorem patrząc z mojego pokoju światła miasta migoczą, na drzewach obok awanturują się papużki. Jest pięknie!

Następnym razem, zamiast busem do centrum miasta, poszłam ulicą dalej by złapać autobus TransMilenio, który miał mnie zawieść prosto na stację metra. Przystanek podobnie jak w Bogocie, zbudowany na wiacie. Wewnątrz czyściutko, rosną kwiaty, wszyscy grzecznie czekają na swoją kolej. Przejechałam kilka przystanków i przesiadłam się do metra. I jak po nitce do sznurka. Idzie się cały czas wyznaczonymi wiatami, chodnikami.

_DSC0698

Tłum ludzi po prostu płynie z autobusu na stację metra. Nie można się zgubić. W pociągach czysto i spokojnie. Nie ma jednego zadrapania na fotelach, oknach, nic nie jest popisane mazakami. Nic nie jest zniszczone. Ludzie ustępują sobie miejsca. Jadę na przystanek gdzie tak samo płynnie przesiadam się na kolejkę linową, ale na nią muszę kupić inny bilet. Wjazd na górę do parku Arvi trwa z 15 minut. Kolejka unosi się nad biedną dzielnicą miasta. Rozsypujące się domki kryte blacha falistą. Blacha lśni w słońcu, a cegły mają złotawy poblask. Między domkami toczy się normalne życie. Ktoś robi pranie, ktoś naprawia motor, dzieci bawią się w ganianego, albo uprawia się wszechobecny w Medellin handel. Wszędzie gdzie się spojrzy widać jak wielkie jest Medellin. Położone na wzgórzach, ciągnie się po horyzont. Jest naprawdę piękne. Po drodze jest kilka przystanków, ale nikt nie wsiada.

Na górze jest wielki park krajobrazowy. Idę na krótki spacer, ale na zobaczenie tego miejsca trzeba paru godzin. Po godzinie zatrzymuje mnie strażnik i każe mi wracać. Tam tylko z przewodnikiem, tłumaczy. Po drodze zaczepia mnie para. Mały muskularny pan z dość wyrośniętą dziewczyną z duuuużym biustem. Facet coś do mnie mówi. Rozumiem, że coś tam coś tam zdjęcie. Uwalniam ręce, przekładam torbę, wyciągam rączki do góry żeby wziąć aparat od nich. Jednak dziewczyna ustawia się koło mnie i facet robi nam fotę. Nie wiem czy miałam głupsza miną na zdjęciu czy po, gdy dziewczyna powiedziała do mnie barytonem „Gracias chica”. Jajko niespodzianka. Love is all around.

Zjechałam na dół i poszłam na polecone przez Joela z hostelu miejsce spotkań wycieczek pieszych po mieście. Normalnie trzeba się na nie zapisać, bo są za darmo, ale liczyłam na to, że ktoś nie przyjdzie i wcisnę się na listę. Udało się i wraz z dwunastoma innymi osobami z Irlandii, Wielkiej Brytanii, Francji, USA, Niemiec, Chile, Argentyny, Holandii ruszyliśmy na miasto. Nasz przewodnik Hernan skończył studia biologiczne, chwilę pracował w laboratorium, potem skończył studia w USA z pisarstwa, wrócił do Kolumbii by pracować na uniwersytecie. W wolnych chwilach prowadzi wycieczki po mieście.

Wycieczka trwała cztery godziny i to co Hernanowi udało się wycisnąć z miasta to mistrzostwo świata.

Samo położenie Medellin w „paisa land” sprawia, że jest to miejsce wyjątkowe. Mieszkańcy tego regionu uważają się za lepszych od innych w Kolumbii. Pierwszymi mieszkańcami byli prawdopodobnie Żydzi uciekający z Europy przed Hiszpańską Inkwizycją. Zakładali pierwsze farmy, które sami uprawiali bez pracy niewolników, co było wówczas nowością na tych ziemiach. Byli samowystarczalni i zasiali ziarno przedsiębiorczości. Potem była gorączka złota, pierwsze plantacje kawy i przemysł włókienniczy. Przedsiębiorstwa rosły jak grzyby po deszczu. A potem pojawiła się kokaina, a z nią jeszcze większe pieniądze, ale też przemoc i terror. Tu nikt normalny nie wspomina Pablo Escobara jako biznesmena, filantropa, polityka czy też niedobrego chłopca od koki. To był terrorysta, zwyrodnialec, który przemocą i zamachami na polityków i ludność cywilną „rządził” krajem. Zarabiając na kokainie kilkadziesiąt milionów dolarów dziennie mógł kupić wszystkich. Przekupywał kolejne partie, czasem po kilka jednocześnie, by doprowadzić do destabilizacji kraju; niewygodnych ludzi usuwał, czasem razem z cywilami, a to wysadzając samolot, a to podkładając bombę w centrum miasta. Hernan opowiadał nam o swoim dzieciństwie pełnym strachu. Zwykłe wyjście do sklepu było ryzykiem. Rząd Kolumbii dopiero co podpisał zawieszenie broni z „partyzantką”, broniącą interesy karteli. Panowie zawłaszczyli sobie niektóre części kraju i tam robili co chcą. Porwania, napady były na porządku dziennym. Kraj tkwił w stanie wojny. Z jednej strony zwykli ludzie, a z drugiej uzbrojeni po zęby, finansowani przez bossów i z okupów za porwane osoby watażkowie. I najgorsze w tym wszystkim jest o, że kokaina to większości towar eksportowy. Tu niewielu jej potrzebuje do życia.

Chodziliśmy po Medellin przez cztery godziny i takich miejsc gdzie były zamachy widzieliśmy z kilka. Brak w nich dziś krzyży czy wielkich pomników. W domach po bossach są często biblioteki lub inne miejsca dla mieszkańców. Rzeźba Botero przedstawiająca ptaka też została pewnego dnia wysadzona. Zginęli ludzie. W mieście toczyła się debata, co postawić w miejscu rozerwanej rzeźby. Do radia zadzwonił sam autor i powiedział, że nic. Rozerwane dzieło ma zostać, ale obok postawi nowe, żeby pokazać, że ani on, ani sztuka, ani miasto nie ulegną.

Na pytanie z grupy czy winni ponieśli karę, Hernan przeczy. Wówczas było to niemożliwe by ich wytropić. Pablo zginął, to wiemy, ale reszta zleceniodawców i zamachowców nie. Dziś Kolumbijczycy chcą wierzyć, że pokój jest ważniejszy od sprawiedliwości. Chcą już spokoju i dobrego życia, a nie kolejnych odwetów. To daje dużo do myślenia…

Dziś życie mieszkańców Medellin toczy się wokół handlu i przedsiębiorczości. Cały czas coś kombinują i są dumni ze swojego miasta. Z tego, że mają jeden z najlepszych systemów transportu na świecie i z tego, że się rozwijają. Nikt nawet nie pomyśli, żeby coś zniszczyć w przestrzeni publicznej. To za dużo wszystkich kosztuje.

Religia nadal odgrywa ważną rolę w ich życiu. Hernan nazwał ją mydłem. Mechanizm jest prosty. Jestem Juan Fernandez. Mam ochotę na panienkę lub jajko niespodziankę, konsumuję, idę do kościoła, modlę się i jestem czysta. Dlatego panienki przy kościele, dlatego też obok innego sprzedaje się filmy hard porno z różno-gatunkową obsadą. (zdjęcia okładek u mnie na prywatnej audiencji) Mam zlecenie, by kogoś zastrzelić. Rozmawiam z Bogiem. „Słuchaj sprawa jest taka, jak strzelę i trafię, to znaczy że on sobie zasłużył i ma umrzeć, bo Ty Bozia wiesz wszystko. Więc prowadź moją kulę jak chcesz.”

To miasto z bliska może wydawać się brzydkie, ciemne i tłoczne. Jednak wystarczy wsiąść w kolejkę, unieść się i zobaczyć ile jest dookoła światła, przestrzeni i mocy. Medellin jest zdecydowanie moim numerem jeden.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.