Kartagena a la orden! (Kolumbia cz. 9)
Buenos Dias,
Serdeczne pozdrowienia z Salento w Zona Cafetera. To tu rośnie aromatyczna czarna kolumbijska kawa. Dookoła wzgórza, plantacje i najwyższe na świecie palmy woskowe. Temperatura umiarkowana. Czasem słońce czasem deszcz. Po nadmorskich upałach i przyjemnym klimacie Medellin oddycham teraz rześkim górskim powietrzem.
Ostatnio w swoim strumieniu świadomości zatrzymałam się na Santa Marta. Po tym niezbyt urokliwym miejscu i nieprzespanych nocach zamówiłam sobie jedynkę w hostelu, który był niedaleko Starego Miasta i pojechałam do Kartageny. Dojazd prosty. Z Santa Marta kursuje pełno busów i autobusów o każdej porze dnia. Wybrałam taki, który nie zbiera po drodze wszystkich co machną ręką. Zależało mi żeby szybko tam dotrzeć i coś jeszcze zobaczyć tego samego dnia.
Na miejscu, na dworcu włączyłam GPS by zobaczyć gdzie jestem. Okazało się, że mój hostel jest zaledwie kilka przecznic dalej. Bozia chciała, że było naprawdę gorąco i nie chciało mi się kluczyć. Wzięłam taksówkę i jak zwykle okazało się, że nawet zawodowy taksiarz miał problemy z trafieniem. Numeracja ulic i budynków jest tutaj lekko pokręcona. Gdy nareszcie dojechaliśmy taksiarz mówi do mnie, że poczeka aż wejdę do budynku.
Podchodzę do drzwi, a tam… krata zamknięta na kłódkę. Pukam w okno, taksiarz smutno na mnie patrzy i rozkłada ręce. Nagle jakaś babka otwiera okno i przez kratę mnie wypytuje com za jedna. W końcu otwiera i mnie wpuszcza. Pierwsze co widzę to waleczny pudelek, który cieszy się jak porażony prądem. Zaraz obok telepiącego się pudelka widzę lodówkę, a w niej Żubrówkę i Wódkę Gorzką Żołądkową! Tym razem ja cieszę się jak głupia. Sami swoi. Babeczka mówi, że to właściciel jest Polakiem. Sam mieszka w New Jersey, ale przyjeżdża czasem pilnować interesu i wtedy robi jej pierogi. Lepiej trafić nie mogłam! Po chwili do hostelu przez kraty zagląda facet z firmy dostarczającej im prąd. I znowu babka każe pokazać sobie dokumenty tożsamości zanim go wpuszcza. Zaczynam drapać się po głowie i pytam jej o co chodzi. Wtedy babka pokazuje mi mapkę dzielnicy i reguły poruszania się i zaraz pojawia się Jesus-jej mąż. Jesus rosły, wydziarany facet daje mi pierwszą lekcję poruszania się po okolicy. „Nic nie bierzesz ze sobą! Nic! I wtedy możesz iść na miasto. Była już taka para z Szwajcarii, była Francuzka i był Anglik. Szwajcarkę facet na motorze przeciągnął po chodniku, bo tak mocno trzymała torbę, ale jak szorowała twarzą chodnik to puściła. Innym po prostu bez bicia ściągnęli torbę. Tu mieszkają biedni ludzie. Dla nich jesteś symbolem bogaczki, symbolem dolara. Nie maja problemu żeby Ci wszystko zabrać i nikt Ci nie pomoże.” Hmm No to zrobiło się fajnie….myślę sobie.
Zaprowadzili mnie do mojej jedynki, a to czwórka! Dwa łóżka piętrowe! Mówię, że chcę jedno duże łóżko, bo chcę usiąść i się wygodnie rozłożyć, a nie siedzieć zgarbiona i w nocy walić łbem w deski nade mną. Mogę spać na piętrowym, ale kiedy chcę, teraz poproszę jedynkę!” „Jest, ale nie ma. Jedynka w remoncie.”-mówi Jesus i obraca się na pięcie. Odpuszczam walkę, nie ma o co, przynajmniej mam swoją łazienkę i nie ma dyskoteki dookoła. Ogólnie hostel jest czysty i nie mam żadnych zastrzeżeń.
Zostawiam rzeczy, zakładam na siebie torbę-nerkę, chowam w niej portfel z jednym banknotem, komórkę i wychodzę. W drzwiach znowu mój Jesus. „Jak Ty mnie denerwujesz. Zaraz Ciebie spakuję i pojedziesz gdzie indziej. Nic, masz zabrać nic!!!! Wyjdziesz z torbą, ale wrócisz bez!” No dobra, zostawiam nerkę, do kieszeni chowam kasę, a w majtki komórkę. Przecież jakieś zdjęcie muszę zrobić. Rezygnuję, po takim straszeniu z pójścia na piechotę i proszę Jesusa o zamówienie taksówki. Gdy przyjeżdża, Jesus każe mi szybko wsiąść i zamknąć drzwi i okna. Przez okna, w drodze do centrum, nie widzę żadnej patologii, ale może nie umiem rozpoznać zagrożenia. Jest może biednie, ale nie brudno i nie widać rabusiów. Dużo wałęsających młodych chłopaków, przed domami grupy ludzi, pełno straganów z jedzeniem, wszędzie leci głośna muzyka. Wtedy jeszcze nie wiem, że zaczęło się święto i muzyka nie przestanie grać przez kilka dni.
Tymczasem w centrum, na starym mieście pełno turystów. Każdy ma torbę, aparat. A ja jak sierota idę z komórką w ręce. Wchodzę do knajpy i kątem oka widzę, jak wszystkie babki odruchowo przygarniają do siebie torby. No cóż… Chyba straszę.
Stara Kartagena jest piękna i kolorowa. Jest też niestety męcząca. Przed każdym sklepem, knajpą stoi naganiacz i krzyczy „A la orden!” ( Do usług!). Nie można spokojnie przejść. Cały czas trzeba albo ignorować, albo mówić „No gracias, no gracias”.
Stare Miasto jest otoczone murami obronnymi. Zaczęto je budować pod koniec XVI wieku po ataku wojsk Fracisa Drake’a. Zanim, po prawie dwustu latach, skończono budowę murów i fortec, miasto odparło serię innych ataków pirackich. Wewnątrz murów jest mnóstwo placów, kolorowych domów z knajpami i sklepikami, kościołów i jeszcze więcej sprzedawców z czym tylko dusza zapragnie. W każdym większym mieście w Kolumbii, na każdym kroku stoi sprzedawca czegoś. Tu kupisz dropsy, tu lizaki, tu czipsy, tu owoce, tu to, a tu wypastujesz buty, tu napiszesz podanie, zważysz się albo naprawisz rower. Jest też sporo pomników, w tym Jana Pawła II.
Co krok siedzą też panie w tradycyjnych strojach, które mają misy pełne owoców. Za 10,000 pesos można zrobić sobie z nimi zdjęcie.
Chodzę kilka godzin uliczkami i nagle okazuje się, że ten tłum z którym idę, to nie turyści tylko procesja. Dziś jest święto Matki Boskiej z Góry Karmel. Ksiądz idzie pośrodku procesji i modli się przez głośnik z tłumem wiernych. Zaraz za nim niosą przystrojony kwiatami posąg Matki Boskiej. Kilka kobiet i dzieci jest też przebranych za Maryję.
Zawsze staram się przed zmrokiem być z powrotem więc po szybkiej kolacji, łapię taksówkę. Jeden taksiarz widząc mój adres odmawia mi, ale już kolejny za normalną stawkę 5,000 wiezie mnie pod hostel.
W hostelowym patio poznaję Anglika i Amerykanina. Anglik szuka pracy w Kartagenie, chce uczyć angielskiego. Amerykanin podróżuje dookoła świata od kilku lat i też chce osiąść w Kolumbii, ale w Bogocie. W podróży napisał książkę przygodową dla młodzieży. Niedługo ją opublikują.
Siedzimy w patio, gadamy, każdy coś tam skrobie na komputerze. Ja na komórce. Chłopaki próbują dojść dlaczego mój komputer nie łączy się z siecią, ale nie rozwiązują problemu. Trudno. Z całej okolicy słychać głośną muzykę. Mamy wrażenie jakby było jednocześnie kilka koncertów. Śmieję się, że muzyka mnie prześladuje i że na tej wycieczce chyba się nie wyśpię.
Anglik idzie podjąć zmierzyć się z hałasem i próbuje spać, a ja z Olgi siedzę dłużej i gadamy. Nagle na naszymi głowami przelatuje ważka. Chwilę lata wokół żarówki za nami. Przez moment ją obserwujemy. Wkrótce przestajemy się na nią patrzeć i przyzwyczajamy się do dźwięku jakie jej skrzydełka wydają uderzając w ścianę i żarówkę. Po godzinie odgłosy ważki stały się jakby inne. Bardziej szeleszczące, intensywniejsze. Jednak nie obracamy się, przecież to śliczna ważka. Może się podpiekła? Po kilku minutach Olgi obraca się, wstaje i nagle zaczyna uciekać wrzeszcząc: „Latający karaluch, aaaaaa” Nigdy tak szybko nie wstałam i nie uciekałam. Niestety zostawiłam za sobą podłączony do prądu telefon. Mój nowy kolega jest bardziej przerażony ode mnie i mówi, że nigdy nie pójdzie po mój telefon. Stoimy z daleka od kanapy i patrzymy. Karaluch o rozmiarze latającego chomika siedzi koło mojego telefonu. Przybiega obsługa i widząc nas po drugiej strony sali zaczyna się śmiać. Przynoszą psikadło rozmiarów gaśnicy i unicestwiają bestię. Wtedy żałuję, że mam jedynkę. Wracam do pokoju, zamykam drzwi, okno, robię inspekcję wnętrza. Łazienka-czysta, kibelek-czysty, pokój-OK. Niestety w korytarzyku między WC, a łazienką widzę dziury wentylacyjne w murze. Idealne dla karalucha. Oczyma wyobraźni widzę jak rodzina chomika przyjdzie się zemścić. Dla spokoju kładę klapki przy łóżku. Staram się spać, muzyka zakłóca ewentualne szeleszczenie kolegów chomika.
Budzę się rano. Trauma minęła. Tym razem pakuję aparat i kamerę do torby i jadę taksówką z Olgi na miasto. Jest jeszcze wcześnie i na szczęście nie ma wielu ludzi na starówce. Najpierw idziemy na śniadanie. Jemy po kilka rodzajów empanadas czyli dużych pierogów polanych sosem z awokado i pomidorów. Potem wchodzimy na jedną z fortec. Widok na miasto jest niezwykły. Z jednej strony Stare Miasto, z drugiej wieżowce i nowoczesność.
Na starym mieście co chwila jesteśmy zaczepiani przez różnych łapserdaków. Tym razem prócz jedzenia, dostajemy propozycję kupienia kokainy, marihuany albo „dziewczynki do towarzystwa”. Jeden facet nawet daje nam swoją wizytówkę i zapewnia, że ma najlepszy towar na mieście. Sam się wzrusza jak nam o tym opowiada. Nie wiem, którą z opcji zachwala.
Idziemy na kawę i najlepsze brownie z arequipą (karmelem) jakie jadłam i ze względu na upał wracamy na kilka godzin do hostelu.
Tam hałas i muzyka nadal trwają. Zostawiam, jak kazał Jesus, wszystko w hostelu i wychodzę zobaczyć skąd dobiegają te hałasy. Mam na sobie swoją piżamę z Bogoty i japonki. Ogólnie pewnie policja modowa by mnie aresztowała. Jestem potargana i szuram girami szeroko je rozrzucając. Mam nonszalancki wyraz twarzy. Na początku nikt nie zwraca na mnie uwagi. Okazuje się, że to nie koncerty, ale przed każdym domem stoją naprawdę olbrzymie głośniki. Na krzesłach plastikowych siedzą rodziny i siedzą i siedzą. Nie wiem na czym polega przyjemność świętowania, ale raczej chodzi tu o rywalizację kto ma większy głośnik i zagłuszy sąsiada. Nikt specjalnie nie reaguje na moje wejście w ich strefę. Pewnie większość już jest ogłuszona i nie wie co się dzieje dookoła. Jeden facet, siedząc przytulony do głośnika wielkości szafy, chyba śpi. Mijam grupkę ludzi, którym udaje się rozmawiać. „Hej gringa, a Ty co tu?”-słyszę średnio serdeczne powitanie od jednego faceta. „Nic, mieszkam u Jesusa i chcę zobaczyć wasze święto Matki Boskiej.” Jestem zlustrowana dokładnie i idę dalej. Rzucając takimi imionami jestem bezpieczna. Przeszłam jedną przecznicę. Piosenki, które lecą z głośników zlewają się w jedno. Trudno rozróżnić co naprawdę leci. Większość ludzi siedzi otumaniona dźwiękami albo wczorajszym imprezowaniem. Co chwila czuć też zapach maryśki. Pijanych właściwie nie widać. Czasem jakaś grupka siedzi na ganku i gra w karty albo coś grilluje i popija piwo. Taki rodzaj świętowania w niczym nie przypomina polskich świat religijnych. Nie nawiązuję żadnych dziwnych znajomości i wracam do hostelu. Po południu jedziemy na jeszcze jeden obchód miasta. Kartagena jest piękna, pełna żaru i gwaru, ale nie kradnie mojego serca. Hałas, wszechobecni narzucający się sprzedawcy, upał. Nie dla mnie. Tego wieczora kupuję bilet lotniczy na poranny lot do Medellin i idę wcześnie spać. Kolejnego ranka razem Ogli jedziemy na lotnisko. On leci do Bogoty, a ja do miasta, które wśród wielkich metropolii zdecydowanie stanie się moim numerem jeden Kolumbii. Przed odjazdem wychodzę zrobić choć kilka zdjęć ulicy przed domem, owej niebezpiecznej dzielni Torices.
Tu jeszcze powtórka zdjęć plus kilka nowych: Kartagena
pozdrawiam i adiosssssssssss