Guatape, El Peñol i autobusowi kosmici… (Kolumbia cz. 11)

Buenas Noches,

Dziś nadal cofnę się myślami do Medellin, a dokładnie do miejscowości Guatape, oddalonej o dwie godziny jazdy autobusem. Jeździ tam sporo busików, ale w Dzień Niepodległości, kiedy to się tam wybrałam, działała tylko jedna firma, więc wybór był mały. Autobus odchodził właściwie w momencie mojego przyjazdu metrem na dworzec. Nie marnowałam czasu na czekanie. Plan był taki: skała El Peñol, Guatape, powrót do Medellin i jeszcze zwiedzanie. Taki program polecił mi Hernan-przewodnik z Medellin. Mówił, że nic nie będzie się ciekawego działo w mieście i lepiej jechać na wieś.

Po drodze do Guatape jest niesamowita skała El Peñol, z której jest cudowny widok na okoliczne jezioro i wyspy. Kierowca zatrzymał się na moją prośbę przy skale i już miałam wysiadać gdy mnie olśniło, że mam za mało gotówki przy sobie. A że przy skale bankomatów nie ma, wróciłam do autobusu i stwierdziłam, że będę zwiedzała na odwrót. Najpierw wieś potem skała i powrót do Medellin.

_DSC0814

Guatape zauroczyło mnie. Mała miejscowość z strasznie kiczowato-pięknymi freskami na domach. Kolor, faktura wychodzą z każdej ściany. Każdy dom ma fresk, który opowiada jakąś historię. Niestety pełno turystów i trudno wyczuć klimat dnia. Wypłaciłam pieniądze w bankomacie, pochodziłam, wypiłam kawę, zjadłam ciasteczko.

Przy brzegu jeziora zauważyłam, że można się przejechać kolejką tyrolską. To lubię! Długość kolejki spora. W jedną stronę, pod górę kolejka jedzie powoli by nabrać dużego rozpędu z powrotem. No to siadam na krzesełku, facet mnie dwa razy zapina, sprawdza, po chwili do mnie podpina dwóch chłopaków. I żółwim tempem jedziemy gęsiego na drugą stronę. Nuda. Rozglądam się, podziwiam widoki na sztuczne jezioro. Nagle, pod koniec jazdy, mija nas jadąca w przeciwnym kierunku z zawrotną prędkością dziewczyna. Drze się wniebogłosy. Chłopaki śmieją się z niej, ja myślę co za dziunia i główkuję jak to działa. Już wiem! Są dwa tory. Wolny do wciągania i szybki do jazdy na dół. Biorę kamerkę w łapę i zaczynam kręcić film. I już dojeżdżamy do platformy. Jestem ostatnia. Pierwszy facet stanął na platformie, został uwolniony z uprzęży, drugi stanął, wypieli go i wtedy ja… Nadal siedzę w krzesełku i już położyłam paluszki na platformie, już prawie wstałam, facet sięga do mnie ręką, czuję że tracę równowagę, wiem że samymi palcami od nóg nie wciągnę się na platformę, wyciągam do niego rękę, on coś tam grzebie przy mojej uprzęży i robi dziwną minę, tamci stoją i się patrzą, wtedy coś strzela w linkach nade mną, a ja spadam. Przebiłam dziunię we wrzaskach. Zaskoczenie wypełniło całego pampersa. To taki ubaw po pachy! Mózg dopiero po kilku sekundach zrozumiał, że to zabawa, a nie awaria. Zjazd w kilka sekund na dół, ale wstyd pozostał…. Film za to pewnie wyjdzie przedni. Fonia też.

Po kolejce zjadłam obiad i zebrałam siły na zdobycie skały. Najpierw zaczepiłam kierowcę tuktuka ile chciałby za kurs do skały. Dzięki Bogu rzucił cenę dość wygórowaną. Odpuściłam tuktuka. Pomyślałam, że może wyjątkowo w Dzień Niepodległości wieś ma jakieś busiki do skały. Poszłam do okienka biletowego gdzie normalnie kupuje się bilety do Medellin. Tam jakaś zadyma. Jakaś dziewczyna, chyba z Francji płacze, prosi ludzi o pomoc, jej chłopak zaniemówił, kilka osób coś tam wykrzykuje. Myślę, zapytam o kurs i od razu kupię bilet powrotny do Medellin. Układam zdania. A pani mówi mi „NO y NO”. Kursu do skały nie ma, a biletów do Medellin na dzisiaj też już nie ma. Wszystko do wieczora wykupione. Eeeeee? „Ale ja tam mieszkam i to dwie godziny jazdy jest, więc jak wrócę?” pytam. I myślę. Jest 15.00, ściemnia się o 18.00. Jeśli teraz wyjdę na ulicę to może jakąś rodzinę zaczepię i może mnie zabiorą do Medellin. A jak nie, to będę musiała tu gdzieś spać, wyrzucić szkła kontaktowe, nie myć się, trudno. Dzień Dziecka? I w tym momencie podchodzi do mnie kobieta i pyta czy chcę kupić bilet na autobus, bo ona ma, ale nie wraca. I to na teraz, na 15.00. No to wzięłam, skała poczeka. Mam pecha i fuksa jednocześnie. Wsiadam do autobusu, idę zająć swoje miejsce. Patrzę, że na szczęście jest przy oknie. Jeśli miałabym już nie wejść na skałę to przynajmniej nakręcę film z daleka. Na moim miejscu siedzi facet. Dukam: „to jest moje miejsce, mam miejsce przy oknie, a pan przy przejściu”. Odpowiedź: „ble ble ble ble”. I foch. Odwrócił się do okna. Powtarzam swoją regułkę i dodaję, że chcę robić zdjęcia i „CZEKAM”! Tym razem facet obdarzył mnie odpowiedzią The best of Cisza. Oj, nie spodobało mi się to. I pytam się go: „dlaczego?”. Pytam: „mówisz po hiszpańsku?”. „tak”-odpowiada facet. Czyli jest postęp w komunikacji. „No ale czytać nie umiesz, tu jest napisane „okno”, a tu „przejście”. Ja mam „okno, rozumiesz?” W tym momencie mam już widownię, przed kolesiem siedzą babki, a za babcia. Babcia pokazuje mi, że dobrze gadam. Wygina kciuka do góry, a laski się śmieją. Koleś udaje, że coś ogląda za oknem. Nagle za mną wstaje czarnoskóry Anglik i mówi do mnie. „Siadaj na moim miejscu, mam przy oknie, a ja usiądę koło niego, widzisz, że on jest inny, nie ustąpi Ci, bo nie.” No to usiadłam. Po chwili do autobusu wchodzi dziewczyna Anglika i robi się dziwna atmosfera. On jej streszcza sytuację, ale czuję, że dziewczyna nie jest dumna ze swojego chłopaka. Chwilę z nią siedzę, ale w końcu mówię jej, że to bez sensu i że usiądę koło pana Foszka. Autobus rusza, Anglik prosi mnie bym już nic do Foszka nie mówiła, bo to dziwny kolo. Oj, nie mogę obiecać. Nie mogę. Siadam koło kolesia, a ten rozkracza się tak jakby miał arbuza w gaciach. Najpierw więc gimnastyka i próba sił. Napinamy nóżki, napinamy. Ogarnia mnie żal, że facet będzie miał ładne widoki, a ja nie. No i sobie myślę, że nikt mnie tu nie zna i nic mi nie zależy, ale nie będzie nikt na moim siedzeniu dobrze się bawił. Facet wyciąga komórkę i pokazuje, że umie pisać. Gadam do siebie głośno po polsku słowa miłości i pokoju. Nie odpuszczę, a podróż szybciej mi minie.

Zaczynam od wiercenia się, robię długo i zamaszyście porządek w torbie. Tyyyyyyle mam do sprzątania!!!! Przyszykowałam mp3, aparat i kamerkę. Patrzę a facet zamyka oczka. Ooooo nie. Nie będziemy spać. Najpierw seria zdjęć przez jego boskie ciało. Robię zdjęcie, chodnika, chmurki, krzaczka. Facet żuje policzki. I tak się bawimy. Po jakiś czasie znowu zaczyna zamykać oczka, no to zakładam mp3 i zaczynam mu śpiewać. Ten, z przerażeniem otwiera oczy i patrzy na mnie. On już wie. Siedzi z wariatką i co gorsze….nie umiem śpiewać. Jak nie śpiewam to wymuszam kaszel. Bardzo chciałabym beknąć, ale nie wychodzi. Anglik koło mnie śmieje się i kręci głową. Dziewczynę sparaliżowało. Nie będziemy koleżankami. Serwuję dziadowi kilka polskich piosenek. Ten wierci wzrokiem dziurę w siedzeniu przed nim. Pośpiewałam sobie. Znudziło mi się. Ojjjj zamyka oczka. „QUE BONITO”-wrzeszczę. Ten otwiera oczy, patrzy za okno. Co to mnie zachwyca. Płot. Koleś z rozpaczą patrzy na mnie. Oj, nie ma litości. Za każdym razem jak przymyka oczka krzyczę QUE BONITO i rzucam się przez niego do okna jak pies. Jedziemy jeszcze normalną drogą. Ładny, równy asfalt, szeroka droga. Kierowca odbiera telefon, chwilę rozmawia i zawracamy. Po autobusie roznosi się wieść, że dalej nie pojedziemy. Droga zablokowana przez strajkujących kierowców ciężarówek. Wjeżdżamy na polną drogę i zamiast w dwie godziny jedziemy trzy. Tym razem naprawdę jest BONITO. Za oknem atlas roślin i drzew. Drzewiaste paprocie, palmy,bambusy, kwiaty, krzaki, liczne uprawy drzewek owocowych i chyba już kawy. Jest bajkowo. Próbuję kręcić film. Mój towarzysz też patrzy za okno. Tylko „przypadkiem” wbijam mu łokieć w klatę. Nie będzie relaksu! Nie, bo nie! Autobus kolebie się na nierównościach, droga wije się wokół wzgórz. Ten rejon Kolumbii jest zdecydowanie najpiękniejszy. Gdy w końcu wjeżdżamy na drogę główną przy rogatkach widzimy obóz strajkujących. Palą ogniska, część siedzi i debatuje, inni stoją z czarnymi flagami przy drodze. Nagle od autobusu odbija się coś. Chyba kamień. Jedziemy dalej.

Kolo wyciąga komórkę i coś tam grzebie. Patrzę, a to strona randkowa. Szukamy mu żony. Ustalam dwie kategorie. „Bazyl” i „ujdzie”. Paluszek przewija kandydatki, a ja głośno komentuję. „Bazyl, Bazyl, Bazyl, Bazyl, oj ujdzie, Bazyl, Bazyl, ujdzie”. Niestety, słysząc moje rytmiczne komentarze, mój kolega zorientował się i odwrócił komórkę ode mnie. Na 30 towarów jedna sarna była owszem owszem. Reszta to bazyle. Jedno przyznam. Gust mieliśmy taki sam. Mój nigdy-kolega wysiada w centrum, ja jadę na dworzec i potem jeszcze do muzeum.

W schronisku w internecie oglądam zdjęcia zrobione ze skały El Peñol. Muszę tam pojechać. I kolejnego dnia wczesnym rankiem znowu jadę do Guatape. I tym razem znowu siadam koło jakiegoś kosmity. O Kolumbijczykach nie da się powiedzieć nic złego. Są bardzo mili, pomocni, wyrozumiali i uczciwi. Ale żebym dwa razy z rzędu musiała zmagać się z jakimś czubkiem? Tym razem mam koło siebie zaawansowane ADHD bez kontroli nad swoim ciałem. Facet siedzi wszędzie. Głównie na mnie. Odpycham go i mówię: „Moje siedzenie, Twoje siedzenie, prrrroszę.” Pokazuję mu dokąd jego girki i rączki mogą sięgać. No jest zaskoczenie i lekkie wyciszenie. Niestety do autobusu wsiada sprzedawca i każdemu kładzie na kolanach zwitek zamka błyskawicznego. Wiem, że zaraz nastąpi historia życia, po wysłuchaniu której, każdy pasażer podejmie decyzję czy potrzebuje wymienić zamki w swojej garderobie. Robię zdjęcia zamka, a mój kolega pokazuje mi, że ten sprzedawca jest wariatem. Słodko. I gdybym nie zrozumiała młynka przy skroni, to jeszcze parę razy uderza się w łeb i wywala język.

Sprzedawca zaczyna historię, wyciągam chusteczkę, może się wzruszę. A tu nic z tego. Nie ma łzawej opowieści. Jest show! Kręcę film. Nagle przy kilku magicznych ruchach zawiniątko zamienia się w torebkę. Wszystkim się podoba, a mój towarzysz odleciał. Klaszcze, wyje, chce BIS!!! On też tak chce. Klepie mnie. „Widziałaś? Pokaż, pokaż!!!!”  I też się bawi w magika. I chce kupić. Przebiera w kolorach. Nie czerwony, on chce fuksję! Fuksję!!!! Który facet zna taki kolor? Torebki ratują moją podróż. Sprzedawca po udanej transakcji wysiada, a mój kolega kupił ze trzy i teraz je montuje. Mam spokój. Ale, amiga, patrz czy nie są BONITOS???? No, claro que si!!! Amigo!

Skała okazuje się średnim wyzwaniem. Ma 659 schodków i praktycznie nikt nie wchodzi na nią na raz. Każdy robi przystanki co kilka minut, siada i narzeka z innymi jak to jest gorąco i ciężko. Widoki u góry wynagradzają trud. Na samej skale jest jeszcze budynek, do którego trzeba wejść, bo to na jego dachu jest platforma widokowa. Dookoła jeziora i wyspy.

Wracam na moment to Guatape tuktukiem. W tę stronę cena jest normalna. Od razu idę kupić bilet powrotny i mam jeszcze czas na krótki spacer. Tym razem przed kościołem są uroczystości pogrzebowe. Zmarła chyba jakaś uczennica, bo jest mnóstwo dziewczyn w mundurkach, a przed kościołem rodzina przyjmuje kondolencje.

Wsiadam do autobusu. Nie mam miejsca przy oknie. Siedzę z jakąś dziewczyną. Spokojnie szykuję się do drzemki. W połowie drogi dziewczyna mnie szarpie i pokazuje mi, że będzie wymiotować. Otworzyła okno i wystawia głowę na zewnątrz. Szukam miętowej gumy. Daję jej. Próbuję się z nią dogadać, czy chce usiąść z przodu, koło kierowcy. Tak, chce. Kiwa głową i od razu wstaje. Zatrzymuje się jednak na kobietą siedzącej przed nią. Ta już wie co się święci i się boi. Teraz cały autobus się obraca do nas. W kierunku dziewczyny lecą reklamówki. Ma zapas na tydzień rzygania. Coś gadają do dziewczyny, ta odpowiada bełkotliwie. I ludzie pytają się mnie o co jej chodzi. Mówię, że nie wiem, ale ona chyba chce siedzieć z przodu, bo się źle czuje. Dziewczyna dodaje bełkot i ludzie znowu się mnie pytają, co ona mówi. No z hiszpańskiego na hiszpański to ja nie dam rady. Nikt jakoś nie robi jej miejsca z przodu. Ja siadam, a dziewczyna na stojąco spędza resztę podróży, oddychając przez okno jak pies. Babka przed nią siedzi bokiem i coś do mnie gada o mojej nowej amidze. Mówię magiczne „no entiendo” zamykam oczy i zastanawiam się czy ta trasa jest przeklęta?

W Medellin łapię równowagę psychiczną w muzeum sztuki. I przed zmrokiem wracam do schroniska gdzie poznaję super parę z Polski. Bożenka i Henryk. Ich córka mieszka w Medellin, a oni właśnie robią objazd najładniejszych miejsc w kraju. No i byli w Ciudad Perdida, a ja nie, i widzieli jak kręcą MasterChefa w Villi de Leyvie, a ja nie. Częstują mnie rumem z kolą i jest fajnie. Myślę, że się jeszcze spotkamy. Jak nie w Kolumbii to w Cieszynie bądź w Zielonej.

Idę spać. Jutro mam rano wycieczkę konną po parku archeologicznym. Muszę się zregenerować.

Adiossss

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.