Bienvenidos a Colombia! (Kolumbia cz. 1)
Gorrrrące pozdrowienia z Villa de Leyva. Dotarłam tu z Bogoty i wreszcie wraca mi energia i IQ, bo mam nadzieję zaczynam pozbywać się Soroche (choroby wysokościowej). Ostatniej nocy miałam największy kryzys. Drgawki, nudności, ból głowy, światłowstręt. Kac przy tym to ulica Sezamkowa. Nie byłam w stanie usiąść do kompa, bo światło ekranu mnie raziło. Wreszcie dziś w schronisku między rozmowami z Angielką i Singapurczykiem mam czas coś sklecić. Bądźcie tolerancyjni. Obsługa wordpressa to dla mnie nowość. Zdjęcia jeszcze przypadkowe. Więcej się rozglądam niż dokumentuję. Mam nadzieję, że z czasem te wpisy będą ładniejsze i sprawniejsze. Ale po kolei….
Do Bogoty doleciałam bez żadnych przygód i prócz krzykliwego sąsiada na odcinku Berlin-Istambuł nie mogę na nic narzekać. Wybór filmów w samolocie był niesamowicie bogaty, w tym polskie filmy: Papusza i Bogowie. Także, próbując nie podsłuchiwać faceta obok, co na cały regulator gadał ze swoim kolegą non stop przez cały lot, oglądałam Papuszę. Na trasie Istambuł-Bogota miałam dwa miejsca dla siebie przy oknie więc wypas na całego. Zwinęłam się w kłębek i spałam ile się da wiedząc, że do Bogoty przylatuję rano o 8 i chcę być na chodzie.
Carolina-moja gospodyni z couchsurfing wysłała mi swój adres i poleciła jechać taksówką, ponieważ mieszka zaraz koło lotniska. Na zewnątrz lotniska trzeba przebić się przez kordon naciągaczy i dojrzeć sporą kolejkę ludzi czekających na „taxi publico”. Powiedziano mi, że ci taksówkarze raczej nie oszukują. Mój kierowca okazał się przemiłym dziadkiem, z dużą tolerancją dla mojego hiszpańskiego. Dotarcie do bloku Caroliny okazało się być wyzwaniem i mimo kręcenia się przez kilka minut po osiedlu kierowca wziął ode mnie stawkę jak od miejscowych-20.000 pesos.
Carolina jest dziennikarką w redakcji przy uniwersytecie w Bogocie. Mieszka w wynajętym dwupokojowym mieszkaniu z łazienką i otwartą kuchnią. Sama ma własne mieszkanie, ale ze względu na nowe miejsce pracy, postanowiła je wynajmować i przenieść się do tego. Niewątpliwą zaletą tego lokum jest położenie, minusem huk samolotów i to że jest na parterze. Blok jest jednak bardzo zadbany, z recepcją na dole i świetną infrastrukturą dookoła.
Przyjechałam, wzięłam prysznic, pogadałyśmy chwilę, Carolina poczęstowała mnie egzotycznymi owocami i ruszyłyśmy razem na miasto. Ja zwiedzać, Carolina do pracy. Transport w Bogocie to głównie autobusy. System jest dość dziwny, ale do opanowania. Bogota składa się z siatek ulic. Większe arterie to Calle, a poprzeczne ulice to Carrera. Po Calle jeżdżą autobusy z literką i cyferką, po tych drugich tylko z liczbą w nazwie. To byłoby super proste. Jednak, w jedną stronę pojedziemy autobusem J6 (od Caroliny do centrum), ale z powrotem K6. Hmmmm? Wzdłuż jednych i drugich jeżdżą jeszcze busiki prywatnych przewoźników. Są jeszcze świetne ścieżki rowerowe, których można pozazdrościć.
Żeby wsiąść do autobusu, należy kupić kartę, na którą wpłaca się pieniądze. Potem trzeba wejść na dużą wiatę, poszukać swojego „peronu”i stanąć w kolejce. Wiaty umożliwiają przesiadki bez konieczności „odbijania” ponownie karty. Autobusy są znacznie większe i dłuższe od naszych. Mimo to panuje dość duży tłok. Wewnątrz kulturka, ustępuje się miejsca starszym i kobietom w ciąży. Z głodu też się nie umrze. Co przystanek wsiada ktoś kto sprzedaje cukierki, wafelki lub picie. Nie obejdzie się przy tym bez opowiedzenia historii życia. Młody chłopak opowiada przez pięć minut dlaczego sprzedaje cukierki. Pasażerowie wzruszeni słuchają i wyciągają rączki po cukierka. W ogóle Kolumbijczycy muszą kochać śmieciowe jedzenie, bo na każdym kroku stoi straganik z napojami gazowanymi na kubeczki, czipsami, ciasteczkami, kawą itp. Pojechałam więc z Caroliną na miasto, uzgodniłyśmy gdzie się spotkamy po jej pracy i poszłam na obchód miasta. Pierwsze na co zwróciłam uwagę to murale. Jest ich pełno i na każdy temat. Kolejna rzecz to straganiki z śmieciowym żarciem. Są wszędzie. Najpierw poszłam do dzielnicy La Candelaria. To po prostu takie nasze stare miasto. Większość domów jest w dość kiepskim stanie, ale warto pójść na spacer uliczkami. Pełno tam knajp, sklepików i kilka świetnych muzeów, które zostawiam sobie na kolejne dni.
Idąc w obcym kraju przez miasto, staram się patrzeć na wszystko. Na ludzi też. Jednak w Kolumbii spojrzenie w oczy facetowi równa się chyba grze wstępnej, więc po serii AMOR i MAMASITA, wykrzyczanych do mnie przez płeć męską od 20 do 100 roku życia, założyłam okulary, chociaż lało. Po kilku minutach usłyszałam cmokanie. Myśląc, że gdzieś obok jest fajny pies, obróciłam się. Koło mnie szedł facet. „Amor,bla bla bla”-wyszeptał do mnie. Spojrzałam mu w oczy. Ucieszył się niezmiernie. Moja reakcja zapewne oznaczała, że ślub jest jutro jednak po kilku minutowej próbie przekazania mi dalszych komplementów i zerowej reakcji z mojej strony, odpuścił, myśląc zapewne że jestem niepiśmienna i z panią mamą nie pogadam.
Poszwendałam się chwilę po uliczkach i zaczęłam odczuwać pierwsze skutki choroby wysokościowej. Podobnie czułam się przez kilka dni w Peru i Boliwii więc specjalnie mnie to nie dziwiło. Jednak lot plus zmiana klimatu sprawiły, że po paru godzinach miałam dosyć. Zamarzyła mi się zupa i tak szukając jakiejś knajpy dwa razy pod rząd trafiłam na facetów, którzy zwrócili mi uwagę na to bym tu nie wyciągała aparatu. Jeden pokazał mi, że to grozi kulką w głowę, drugi, że to świadczy o mojej głupocie, że robię tu zdjęcia. Cóż, takich też warto słuchać. Schowałam aparat i poszłam na obiadek. W daniu dnia była zupa warzywna, poszatkowany kurczak na czipsie z batata, sałatka warzywna, sałatka owocowa i świeży sok. Pełen wypas. Po żarciu, połaziłam jeszcze po mieście i zaliczyłam wszystkie kościoły we własnej intencji. Potem jeszcze kilka koncertów ulicznych grajków i poszłam spotkać Carolinę. Czekając na nią w umówionym miejscu zaczęłam wzbudzać ciekawość okolicznych łapserdaków. I tak podchodzi do mnie dziewczynka z siostro-bratem w kombinezonie narciarskim i pyta: „Pani, czemu Pani ma na sobie piżamę?”. Byłam tak podniecona, że zrozumiałam jej pytanie, że z uśmiechem odpowiedziałam „Bo chce mi się spać”. Dziecko pokiwało głową i ale chyba nie przyjęło mnie do klubu ludzi dziwnie ubranych, bo poszła dalej. Ja obczaiłam swoje spodnie w panterko-zebrę, różowe cichobiegi i kurtkę deszczową. Ludzie dookoła rzeczywiście byli bardziej stonowani i mieli konfekcyjną przewagę nade mną. To centrum miasta, dookoła sporo biurowców więc stąd panie w garsonkach i panowie w garniturach. I ja …cała w piżamie. Po chwili na szczęście przyszła Carolina i pojechałyśmy do chaty. Pogadałyśmy jeszcze kilka godzin i tylko tego dnia jak do tej pory przespałam całą noc.
Adiosss