Kupujemy kozę na targu (Oman cz. 4)
Znudzone piaskiem pustyni i powietrza poprosiłyśmy chłopaka z obozowiska, aby podrzucił nas do Ibry. Tam rano miał odbywać się targ i było to na tyle duże miasto, że wiedziałyśmy, że na pewno złapiemy coś do Nizwy.
W Ibrze mamy dużo szczęścia. Przyjechało sporo rodzin. Jesteśmy jedynymi białaskami i możemy obserwować prawdziwe życie. Niestety ludziska zwracają na nas uwagę gdy staramy się wyciągać aparaty. Jesteśmy przeganiane.
Obok nas toczy się prawdziwe życie. Nie cepelia dla turystów, tylko zwykłe targowisko z mydłem i powidłem dla miejscowych. Patrzymy jak rodziny kupują artykuły codziennego użytku: chemię gospodarczą, miski, szczotki, sukna, zwierzęta, owoce. Choć w Zielonej Górze na rynku można dostać podobne rzeczy, klimat jest magiczny i niepowtarzalny. Wiekszość zdjęć robimy z biodra.
Żeby wtopić się w tłum udajemy, że bardziej interesują nas kozy, daktyle i wielbłądy. Wzbudza to radosne politowanie wśród Omańczyków. Kozy są dość obojętne.
Widzimy jak jacyś mężczyźni mocują się z wielbłądem, próbując wpakować nieboraka na pickupa. Wielbłąd wyje, ryczy i za nic nie chce wejść na samochód. Dopiero mocny chwyt za szczękę zmusza go do posłuszeństwa.
Obserwacja targu to dla nas tekstylna przygoda. Mężczyźni mają na sobie galabije, a kobiety burki z tradycyjnymi dla rejonu Zatoki Perskiej maskami w kształcie dziobów jastrzębi. Maski – batoole/batule różnią się kolorami i materiałem, w zależności od rejonu, z którego kobieta pochodzi. Po raz pierwszy widziałyśmy je na wyspie Hormoz w Iranie. Teraz tutaj. Tradycja ma setki lat, jednak pomału zanika. Kiedyś miały ochraniać przed piaskami pustyni i spiekotą. W dobie klimatyzowanych samochodów nie są już tak potrzebne. Mogą jedynie służyć jako informacja o statusie materialnym i stanie cywilnym kobiety. Kobiety zamężne chronią się przed łakomymi spojrzeniami mężczyzn pod grubszymi maskami. Takie też lepiej tłumią głos. Trudniej zrzędzić. Dziś młode kobiety noszą je tylko na specjalne okazje. Często są bogato zdobione i wyrabiane ręcznie. Jednakże, nie można kupić ich w drodze po daktyle.
Słaby zoom i niechęć niewiast nie pozwalają nam na zadowalające portrety. Bardzo żałuję, ponieważ wszyscy są tu absolutnie piękni. Jedynie pan z dzieckiem godzi się na portret.
Idziemy do banku wymienić pieniądze. Wewnątrz panuje półmrok i jest klimatyzacja. Kolejka przesuwa się mozolnie. Ci, którym nie udało się usiąść na krześle leżą na ziemi. Nikogo to nie dziwi. Udaje nam się pogadać na migi z klientkami. Nie wiem dlaczego, ale pozują nam do zdjęć z paszportami.
W dziale daktyli próbujemy zagadać skąd złapiemy autobus do Nizwy. Dowiadujemy się, że znikąd.Opadają nam rączki.
Idziemy coś zjeść w nadziei na to, że restaurator będzie mówił po angielsku. Mówi, ale tylko o nas. Jesteśmy piękne i będziemy mieć z nim ładne dzieci. Posilamy się i decydujemy wyjść na stopa na ulicę wylotową. Na karteczce piszemy NIZWA. Niestety nie po arabsku.
Zanim jednak idziemy na wylotówkę, zostawiamy bagaż u sprośnego restauratora i idziemy zobaczyć zabudowania starej Ibry opodal. Budynki zbudowane z błota pomału stają się pyłem i wspomnieniem.
Wracamy do miasta, bierzemy bagaż i karteczkę i stajemy przy drodze. Tu wszystkie szyldy są w kilku językach i przede wszystkim w języku obrazkowym. Niestety nie umiemy narysować Nizwa, ani napisać po arabsku. Inteligentnej twarzy w pobliżu brak.
Jesteśmy wyzwaniem dla stopa. Trzy baby, plecak i dwie torby na kółeczkach. Kto nas zechce? Uśmiechamy się szeroko i eksponujemy napis Nizwa. Kierowcy owszem zwalniają, patrzą na nas, po czym dodają gazu i uciekają. Są też przechodnie, którzy pokazują nam gdzie jest Nizwa. Cała ulica nas pozdrawia i życzy szczęścia. Nagle zatrzymuje się samochód, na którym można byłoby przeprowadzić operację na otwartym sercu. O jego lśniącej zbroi krążą legendy. W powoli zjeżdżającej szybie oglądam swoją spoconą gębę. Gdy w końcu odkrywa kierowcę i pasażera moje oczy mrużą się od blasku najjaśniejszych z oblicz. Otóż wewnątrz w szatach bielszych od bieli i okularach ze złota o wartości mojego mieszkania plus dwie nerki siedzą oni. Piękni, dzicy i bogaci. Szejkowie.
„Kim jesteś i czego pragniesz”- słyszę jego niebiański głos.
„Jam Karolina, z Bulandy, chcę dojechać do Nizwa. Nie ma autobusy, takiego dużego pojazdu dla plebsu. Oto moje towarzyszki niedoli. Monika, koleżanka z podstawówki i ma matka.”
„A co jeśli jestem porywaczem? Nie boisz się?”
Tu przez moją głowę przeszły wszelakie scenariusze bycia więzioną w pałacu tego Pana. Torturowaną daktylami i wodą różaną.
„Ufam Ci. Nie mam nic przeciwko”-wydukałam gotowa do zmiany wyzwania.
„Będę wracał po 13. Wtedy Was zabiorę.”
Wznosiłyśmy modły do Allaha o powrót zbawcy, ale niestety po chwili zatrzymał się pan, co osobówką wiózł rury i mamę swą. Mimo braku miejsc zabrał nas i tak rozczarowane i rozmarzone dotarłyśmy do Nizwy.