Herbatka u coacha duchowego (Jemen cz. 2)

Minęło parę lat i moje wspomnienia trochę się zatarły. Mam jednak notatki, maile, zdjęcia z podróży. Mam też przede wszystkim emocjonalne wspomnienia i wiem, że kocham Jemen z tamtych. Kocham jego syf, brud, beztroskę i zacofanie. Kocham bogatą spuściznę kulturową, niezwykłe zabytki, jasne światło, przestrzenie; zagadkowe złote, piernikowe miasteczka.

Pamiętam, że w Jemenie miałam wrażenie, że czas zatrzymał się w miejscu setki lat temu. Miasta opustoszały, wyludniły się. Potem nagle wkroczył w nie współczesny człowiek. Między piernikowymi domkami rozciągnął asfaltowe drogi, do rozsypujących się budynków wsadził pralkę, odtwarzacz DVD.  Czasem wzniósł okropne bloczysko. Powiesił szyld. Nikt o nic nie dba. Wszystko trwa. Kurz też.

Seiyun był pierwszym dużym miastem, które odwiedziłyśmy. Nie miałyśmy problemów z znalezieniem noclegu. Po prostu zrobiłyśmy rundę dookoła pałacu sułtana. Najważniejsza była lokalizacja. Zabytki blisko, posterunek blisko. Dodatkowo urzekł nas przemiły recepcjonista. Nasza komunikacja opierała się na uśmiechach i gestykulacji. Pokój był nienachalny swym pięknem. Klima była słyszalna ze stu metrów. Gdy będzie ciemno to i i tak trafimy.  Pan zadbał o nasze dusze i wręczył nam broszurki o Islamie. Allah nas kocha.

Hotel miał też kolejny plus. Ładne widoki na okolicę i co najważniejsze dla Baśki-dochodziły do niego nawoływania muezinów ze wszystkich stron miasta.

Obok hotelu były też wyszynki gdzie stołowałyśmy się każdego wieczoru i o świcie. Menu przerażało, ale można było przynajmniej zjeść świeży chlebek i pomaczać go w sosie. Nasza pierwsza kolacja doprowadziła nas do łez. Przyszłyśmy gdy już praktycznie wszystko było wyjedzone. Właściciel rzucił nam gazetę na stół i po chwili na nią wrzucił pierożki, szczątki kurczaka i chleb. Zachrumkałyśmy, nasmarowałyśmy raciczki żelem antybakteryjnym i zjadłyśmy. Był to i tak najlepszy wybór z rzeźnickiej karty dań. Następnego dnia znalazłyśmy knajpę z jedną gwiazdką Michelina. Były miski! Gazeta na stole specjalnie nie powinna dziwić. W Wielkiej Brytanii ryba i frytki z gazety to rarytas. Ogólnie znalezienie knajpy to cud. Bardzo dużo fantazjowałyśmy kulinarnie. Rzeczywistość była brutalna. Ścierwo, chleb i tyle.

Pierwsza wzmianka o mieście pochodzi z IV wieku. Wówczas tym rejonem rządził król Dhamar. Ogólnie chłopak mało tworzył, więcej rozrabiał. Legenda mówi, że zniszczył sześćdziesiąt tysięcy kolumn w tej okolicy. Świadczy to o jego antypatii do architektury, ale też o bogactwie kulturowym doliny Hadhramaut. Seiyun zawdzięcza swoją nazwę kobiecie, która prowadziła tu ongiś kawiarnię. Miasto było na trasie karawan i stało się świetnym przystankiem dla wędrowców i kupców. A, że słynęła z hodowli winogron i produkcji miodu na pewno odbywały się tu niezłe biesiady.

Nasze zwiedzanie zaczynamy od pałacu z 1920 roku, zbudowanego dla sułtana Al Kathiri. Z okien pałacu są wspaniałe widoki na miasto.

Samo miasto to mieszanka stylów i podróż w czasie. Są budynki z błota i nowe bloczyska. Są rozpadające się budy i meczety.

Jest jeszcze pomnik komórki.

Łazimy po mieście i z ciekawości zaglądamy do wszystkich domów i zerkamy w każde podwórko. Tak trafiamy na imprezę qatową. Panowie zasiedli sobie na ziemi i żują liście. U nas żule piją Czar Teściowej w bramie. Tu żuje się qat.

Idąc ulicą jesteśmy często zaczepiane przez ludzi, którzy nie wiedzą w czym, ale chcą nam pomóc. Jesteśmy jedynymi białaskami na całe miasto. Fajnie się z nami gada. Czasem ludzie po prostu stoją i patrzą jak zakładam soczewki.

Jeden pan nam mówi, że musimy iść do jego kolegi. To mądry człowiek. Mądrego zawsze fajnie poznać, więc idziemy. Pan Mądry prowadzi jakieś biuro. Jest stół, komputer, telefon i krzesła. Taki miejscowy concierge, tłumacz, doradca duchowy i jak to teraz się mówi coach. Pan na 53 lata, ale ze swoją długą siwą brodą wygląda na 153. Zasiadamy na krzesłach i nawiązuje się rozmowa o wszystkim. Pan po chwili prosi mnie, bym zerknęła na mail jaki otrzymał od kogoś. Pyta co o nim sadzę. Zasiadam i nauczycielskim stylem masakruję mail gramatycznie. Rządzę się, poprawiam błędy, edytuję. Mówię, że są niedopuszczalne. „Nie mówimy: ja iść, on iść, ja żem zasła.” Pana oczy robią się większe. Moje wyskakują gdy kończę i widzę podpis pod mailem. To jego mail…. Cisza. Kurtyna. Moja głowa toczy się po podłodze…. Ożeż… Mówię: „tak mądry człowiek jak Pan, nie może robić takich błędów. Będzie klaps i jutro z mamą.”

Pan jak się okazuje lubi dominy. Zaprasza nas do domu, na wieczór, na herbatę. Na wieczór. Mamy jeszcze skorzystać z jego oferty i nazajutrz objechać okolicę.

Idziemy jeszcze na posterunek poprosić o zgodę na podróż. Posterunek to zwyczajny pokój gdzie interesantów przyjmuje się na podłodze. Panowie, bardzo serdeczni rozumieją nas i po angielsku i po intuicyjnym rosyjsku. Robimy sobie zdjęcie na pamiątkę. Nie na każdym posterunku podpisywałam dokumenty na podłodze, z kałachem pod pachą.

Wieczorem zabieramy ciasteczka, cukierki, maskotki i idziemy do pana coacha. Jego dom jest olbrzymi. Nie ma w nim praktycznie żadnych mebli. Na piętrze jest olbrzymi salon. W nim jedynie dywan i poduchy. Na macie leży kobieta z niemowlakiem. Niemowlak ma napisane na czole wersety z Koranu. Mają odstraszać złe moce. Robi się ciekawie. Przychodzi żona pana coacha i witamy się z nią bardzo oficjalnie. Do pokoju wchodzi trójka malutkich dzieci. Dajemy im cukierki i maskotki. Siadamy na podłodze. W jednym kącie stoi duży zestaw wraz z dziesiątką czajniczków, spodeczków, złotych łyżeczek, kubeczków i czarek do parzenia napoju imbirowego. Pani zaczyna ceremonię. Nagle do pokoju wchodzi całe przedszkole plus kilku dorosłych. Studnia z maskotkami wyschła. Mamy jedynie dobre słowo i uśmiech. Pan gestem sadza wszystkich na swoich miejscach. Jeden chłopiec wstaje, otwiera Koran i długo śpiewnie czyta modlitwę. Mamy nadzieję, że nie przed zjedzeniem białasiny. Baśka ma rumieńce z wzruszenia. Chcemy zrobić zdjęcie, ale pan domu nie pozwala. Po modlitwie pan tłumaczy nam, kto jest kim w domu. Oprowadza nas jeszcze po posesji. Okazuje się, że jest połączona z drugim identycznym domem. Tam mieszka żona numer dwa. Jej nie poznamy. Jednak, pan podkreśla, że ona ma to samo co tu.

Pijemy napój i następnie pan prosi, byśmy zerknęły na pewne pismo. Następuje wykład pod tytułem: „Islam to religia pokoju”.  Dostaję serię pytań. To casting na żonę numer trzy, ostrzegają mnie dziewczyny. I jak tu odpowiedzieć, żeby zrozumiał, że nie ma chemii między nami?

Kończy się przemiły wieczór. Nazajutrz mamy być gotowe o świcie. Kolega mojego niedoszłego męża zabierze nas na wycieczkę, ale po drodze zabierzemy jeszcze bodyguarda.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.