Isla de plata: Galapagos dla ubogich, głuptaki i wieloryby (Ekwador cz. 3)

Buenos z Providencji,

to już prawie koniec mojej wyprawy po Kolumbii i Ekwadorze. Jutro nurkowanie z tutejszymi stworami i powrót do normalności. A teraz strumień świadomości: na wyspy przyjechałam między innymi po pewne słońce, a tu zerwała się ulewa tropikalna. Szumi, leje poziomo, szaro dookoła. Na szczęście rano zdążyłam obejść pół wyspy i poleżeć na jednej z niewielu plaż. Znowu nie mam pokoju, a właściwie mieszkania, z oknem więc nie wiem co się dzieje póki nie wyjdę na dwór.

W pokoju hałas. Coś szura, szumi. Myślałam, że się klima zepsuła, a to ulewa. Czas chwilę popisać.

Dziś wrócę do mojego spełnionego marzenia. Stało się to w Puerto Lopez. Dojazd z Guyaquil banalny. Po drodze w autobusie puszczono film karate o mistrzu Bruca Lee. Bruce tam pojawia się na minutę jako brzdąc, a cały film to rzeźnicka opowieść o łamaniu kości. W sam raz na jazdę autobusem.

W Puerto Lopez zarezerwowałam łóżko w wieloosobowej sali. Chciałam poznać więcej ludzi, żeby razem popłynąć obserwować wieloryby. Okazało się to niepotrzebne. Puerto Lopez to same bary i biura organizujące takie wyprawy. Wszędzie ceny takie same. I wszędzie masa chętnych na wycieczkę. Tylko żarcie różni się ceną i czystością knajpy. Od razu poszłam pytać o wieloryby. Nauczona doświadczeniem ze Sri Lanki i USA wiedziałam, że lepiej dołożyć, ale płynąć szybszą łódką. Wilk morski jednak mnie uspakaja i mówi, że od czerwca do sierpnia jest stuprocentowa szansa na zobaczenie tych ssaków i rodzaj łodzi nie jest tu istotny. To sezon na miłość-dodaje-zobaczysz je na pewno. Opcje były dwie: same wieloryby albo Wyspa La Plata z snorkellingiem i wielorybami. Wzięłam tę drogą opcję. Cena może i duża, bo 40$, ale co się nie robi dla przygody. Zapłaciłam, poszłam na żarcie i wróciłam do hostelu. W pokoju byłam sama więc od razu zajęłam jedyne wielkie łóżko, zrobiłam przegląd prania i już chciałam się zdrzemnąć gdy usłyszałam miauczenie za drzwiami. Otworzyłam. Do pokoju wpakował się kot i od razu położył na moim łóżku. Chwilę się pobawiłam z futrzakiem gdy do pokoju wprowadziła się dwójka z Nowej Zelandii. To chyba najczęściej spotykana nacja na tej wycieczce. Kot schował się pod ich łóżko piętrowe i został tam już do nocy. Dopiero głód go wykurzył.

Rano poszłam wraz z innymi turystami na molo. Nasz sternik opowiada z dumą o swojej miejscowości. Cieszy się, że tyle się zmienia, a w listopadzie, jak skończą remont, będzie jeszcze piękniej. Zbudują promenadę, ulicę, ławeczki. Na razie jednak piach i wykopy widzę. Ciężkiej pracy robotników raczej nie. Trzymam kciuki, mimo to.

Na brzegu trwa poranny targ rybny. Co chwila do brzegu podpływają łodzie, rybacy wyładowują połów, który jest na bieżąco patroszony i następnie sprzedawany do restauracji obok. Stada ptaków walczą o rzucane im odpadki. W skrzyni obok ciężką pracę niewidzialnych robotników i rybaków obserwuje tajemniczy pan.

Wraz z dziewięcioma innymi turystami wsiadam na łódź i płyniemy najpierw na Isla de la Plata. Przewodnik mówi, że rano wieloryby jeszcze śpią i raczej skoków nie zobaczymy. Rzeczywiście ma rację. Czasem widzimy jakieś płetwy i grzbiety, ale mało… Dopływamy do wyspy. Z daleka widać, że ma jest brązowa z białymi plamami. Przewodnik wyjaśnia tajemnicę koloru brązowego i nazwy (Wyspa Srebra).” Na wyspie obecnie panuje zima. Nie pada i wszystko jest wyschnięte na wiór. Biały kolor to …. guano ptaków. W nocy pięknie lśni w świetle księżyca”.  Pierwszy człowiek w moim życiu , który tak poetycko zachwyca się kupą. Po wyspie można chodzić tylko z przewodnikiem i w małych grupkach. Głuptaki mają sezon lęgowy i nie wolno im przeszkadzać. I rzeczywiście, co kilka metrów samiec i samica, razem wysiadują jajka albo już dokarmiają młode. Samiec na nasz widok gwiżdże, a samica oddaje mniej charakterystyczny bulgot. To ostrzeżenie. Przewodnik każe nam się cofnąć. Wokół każdego gniazda jest pierścień kupy. Rodzice ją zrobili, obracając się wraz z ruchem słońca. Małe po wykluciu nie mogą tej granicy przekraczać. Jeśli wyjdą poza nią, powrotu do gniazda nie ma-tłumaczy nam przewodnik. Obchodzimy wyspę. Naprawdę jest tu jesień, bo po temperaturze nie nazwałabym tego zimą. Trudno znaleźć zielony fragment ziemi. Jedynie kaktusy i jeden gatunek drzewa jakoś się trzymają. Reszta wyschła.

Po obchodzie wyspy opływamy ją i cumujemy przy skałach. Chwilę pływamy z maskami, ale zamiast skupić się na rafie i kolorowych rybkach większość z nas nasłuchuje śpiew wielorybów.  Nie widać ich, ale słychać jak robią ŁUUUUUU. Rafa jest może mało ciekawa, ale jest trochę kolorowych ławic. Wszyscy się strasznie niecierpliwią i nie mogą doczekać kiedy zobaczymy wieloryby. Wracamy na łódź i płyniemy szukać. Nagle na tafli wody, gdzieś w oddali, widać delikatny gejzerek wody. Nasz przewodnik z sokolim okiem mówi. „To zaloty”. Trójkącik! Dwa samce walczą o samiczkę. Najpierw prezentują swoje płetwyi uderzają nimi w taflę. Po chwili znikają by nagle wyskoczyć w całej okazałości nad powierzchnię wody. Nasza łódka skomentowała pierwszy skok bez telemarka wrzaskiem i łzami. Przewodnik każe nam powstrzymać emocje. Patrzę na facetów w łódce. Jeden płacze ze wzruszenia. Mnie też udzieliły się emocje. Jest coś pięknego w tych olbrzymich zwierzakach…. Żeby zrobić choć jedno zdjęcie trzymam przycisk migawki cały czas i gapię się w wodę. Nikt z nas nie wie skąd nagle wyskoczy wieloryb. Rzucamy się od jednej burty na drugą. Przewodnik odpuścił. Też jesteśmy zwierzętami.

Zdecydowanie było to moje marzenie na tej wyprawie. Cieszę się, że się spełniło.

Kolejnego dnia rano wyjechałam do Latacungi zobaczyć największy czynny wulkan świata. Tym razem dojazd nie był banalny…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.