Cuenca i Guayaquil: nudy na pudy (Ekwador cz. 2)

Hola z Bogoty,

teraz to już naprawdę odliczam dni do powrotu. Jeszcze tylko kilka dni na wyspach San Andres i Providencia i koniec. Wracam.

Dziś obudziłam się w domu kobiet-szamanek dwie godziny jazdy od Bogoty. Przez trzy dni pobytu działy się tam kosmiczne rzeczy, o których jeszcze nie wiem czy napiszę. Muszę przerobić pewne sprawy. Powiem tylko jedno- przyroda to moc, a kobiety o twarzy poczciwej staruszki mają w sobie więcej magii i pierwiastka szaleństwa niż niejedna obwieszona naszyjnikami i przebrana w kolorowe ciuchy czy skóry zwierzęcia hochsztaplerka.

Dziś krótko sięgnę pamięcią do miast Cuenca i Guayaquil w Ekwadorze. Jeszcze w San Agustin w Kolumbii pewien Nowozelandczyk dał mi dwie rady. Pierwsza dotyczyła większej ostrożności w autobusach w Quito, druga nieodwiedzania miast w Ekwadorze. Nie posłuchałam żadnej. Żałuję. Jak już wiecie, powtórzyłam jego historię z utratą telefonu. Do Cuenca i Guayaquil chciałam jechać, ponieważ były mi po drodze i tak bardzo były zachwalane przez przewodnik.

A więc Cuenca, zwana kolonialnym klejnotem, jest przeciętnym, zaniedbanym miastem. Owszem jest tu kilka ładnych budynków, ale nie tworzą całości z otoczeniem. Wyłowiłam kilka perełek. W porównaniu do kolumbijskich miast czy wiosek Cuenca jest po prostu nieciekawa. A może jestem zepsuta?

Próbowałam dać szansę temu miastu. Najpierw długi spacer po i…nic. Nie znalazłam magicznych miejsc jak plac w Villa de Leyva, koloru jak w Cartagenie czy Jardin. Nic. Dodatkowo połowa miasta była rozkopana pod budowę nowej sieci tramwajów, a może trolejbusów. Chodziłam i chodziłam. W końcu stwierdziłam, że może błądzę. Kupiłam więc przejazd autobusem piętrowym. Takim dla zmęczonych turystów. Trochę wstyd, ale ok, może coś więcej zobaczę. I znowu nic. Informacje typu „z prawej supermarket, a lewej resztki starożytnych ruin”. Rzeczywiście w 1540 Hiszpanie rozebrali resztki Tomebamby-inkaskiego miasta. Kamienie z owej Doliny Słońca zostały obciosane i posłużyły jako budulec do innych konstrukcji. Dziś jest tylko wzgórze z z kilkoma kamieniami i pasącymi się lamami. Jeden dzień w Cuence wystarczy.

Stamtąd pojechałam do Guyaquil. Mój pierwszy taksówkarz zamienił się w przewodnika-straszaka. Wioząc mnie do hostelu opowiadał gdzie ktoś kiedyś zginął. „A tu budowali wiadukt, ale nie skończyli i jechała para i spadli. Trup na miejscu. A tu przechodził pan przez ulicę i….” Potem już tylko jak dowiedział się, że mam na imię jak jego córka stałam się częścią rodziny. Tylko pan jeszcze nie mógł się zdecydować czy dać mnie Bolivarowi czy Juanowi. Jeden syn lepszy od drugiego. A w ogóle to jak tak można samej podróżować. Skandal i smutek! Na szczęście hostel był blisko. A koło hostelu cały rząd knajp z owocami morza. Przed pójściem na miasto poszłam na obiad. Do wyboru ryby, kraby, langusty, krewetki, ośmiornice. Zamówiłam krewetki i czekam. Pan właściciel uwija się jak w ukropie. Ledwo się wyrabia, ale cały czas wciąga do knajpy nowych gości. Muzyka leci z kilku źródeł plus z gitarrrry niezbyt zdolnego grajka. Przede mną siedzi para na różowo. Pan zajęty talerzem nie widzi jakie pląsy wywija jego pani na krzesełku. Pani trochę je, a bardziej trochę zerka na telewizor i tańczy siedząc. W swoich ruchach ma więcej gracji od niejednej Beyonce. Ma trochę kilogramów na plus, a rusza się jak piórko. Tylko się buja, a opowiada historię. Pozazdrościć wyczucia rytmu.

Po żarciu pojechałam na miasto. Z Guyaquil zapamiętam Park Iguan, promenadę, ulicę Numa Pompilio Llona i wzgórze Cerro Santa Ana. Park Iguan to plac przed odbudowaną w dwudziestym wieku katedrą. Prehistoryczne stwory przechadzają się po ławkach, drzewach. Można pokarmić je owockami i zrobić sobie wspólne zdjęcia. Takie nasze gołębie.

Promenada jest pełna barów, kawiarni i atrakcji dla dzieci. Co kilka metrów są oblegane przez młodzież stanowiska do ładowania komórek.

Idąc promenadą dochodzi się do Numa Pompilio Llona-odrestaurowanej historycznej uliczki z kolorowymi domkami. Sklepiki z pamiątkami, restauracje i dużo policji. Tam można zacząć się wspinać po 444 schodach na szczyt Cerro Santa Anta. Ze wzgórza widać panoramę miasta i port.

Cuenca miała być architektoniczną perełką, a Guyaquil było po drodze do wielorybów. Dlatego pojawiły się na mojej liście, ale zdecydowanie nie wrócę do tych miejsc jeśli jeszcze raz będę w Ekwadorze. Prędzej do Guyaquil. Ma więcej do zaoferowania. Teraz już pamiętam radę Nowozelandczyka, że Ekwador to przede wszystkim przyroda. Jej piękno w kolejnych miejscach totalnie mnie urzekło. O tym następnym razem.

Adiosss

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.