San Luis Obispo: pałac Hearst’a i impreza na krzywy ryj (USA cz. 5)

Podróżując po Kalifornii jeszcze nie znałam tańszych sposobów na przemieszczanie się. Poznałam je dopiero na wschodnim wybrzeżu. Tu jeździłam sporo koleją. W pociągu do San Luis Obispo pełna segregacja. Na dole przedziały dla plebsu, a u góry, przeszklone, dla zamożnych.

Na dworcu ucięłam sobie krótką pogawędkę z przeuroczym starszym panem. Kilka przypadków pod rząd to nie zbieg okoliczności. Starsze osoby w USA po prostu potrafią wyjść do ludzi. Mają swoje biureczka na dworcach i służą podróżnym pomocą.  Świetnie znają swoje miasta i potrafią doradzić w każdej sprawie. Po chwili zadzwoniła do mnie Jackie -żona mojego kolejnego gospodarza. Atrakcyjna babka po 50 pochodzi z Paragwaju i w USA działa na rzecz kobiet. „Jest co robić”-mówi. Jej mąż jest emerytowanym prawnikiem. Teraz robi karierę jako lektor. Podkłada głos w trailerach. Jakie mówi, że tylko podrzuci mnie na parking i tam spotkam jej męża. Jedziemy. W momencie gdy wjeżdżamy na parking robi się dziwnie. Jackie praktycznie kładzie się na siedzeniu i chowa za kierownicą. Nie odzywam się. Każdy ma swoją technikę jazdy. Robimy kółko. Jackie dzwoni do męża. Każe mi wysiąść, mówiąc żebym poczekała. I odjeżdża. Stoję i zastanawiam się czy właśnie zostałam bez bagażu i kim była ta kobieta i czy na pewno jest z couchsurfing. Stoję i stoję na parkingu. Nic się nie dzieje. Idę do supermarketu obejrzeć czyste brokuły, poszatkowane brokuły, brudne brokuły. Wychodzę i wypatruję 65-letniego brodacza. Nagle zatrzymuje się jakiś samochód. Gra słońca i cieni nie pozwala mi dojrzeć kto siedzi za kółkiem. Mija minuta. Z samochodu wyskakuje facet i krzyczy: „Ile jeszcze będziesz się na mnie patrzeć? Nie mówiła Ci Jackie jak wygląda mój samochód? Wsiadaj!” Słodko. Przywitanie roku. Jedziemy. Wnętrze samochodu pamięta wszystkie dni istnienia tego pojazdu. Jest dystans do czystości. Duży. Widzę śrubokręt na podłodze. Obmyślam plan obrony w razie W. Staram się przypomnieć sobie czy oby na pewno sprawdziłam referencje mojego gospodarza. W końcu zaczadzona dojeżdżam do domu. Tam na szczęście jest Jackie i 20-letnia sikająca pod siebie kotka. Głucha i ślepawa. Kot od razu pakuje się mi na ręce. I nie odpuszcza do mojego wyjazdu. Full kontakt. Modlę się o zwieracze kota. Niech trzymają gdy jest na mnie.

Dom jest piękny. Pełno pamiątek. Wszystko jest zatrzymane w czasie. Niestety kurz też. Myje się tylko naczynia. Bedę spała na dmuchanym materacu w garderobie. „Tam kota nie wpuszczamy, nawet jak będzie wył i płakał”-mówi Jackie.W ogródku rosną mandarynki i awokado. Okolica spokojna, same domki.

Jest już popołudnie. Jackie mówi mi, że teraz razem idziemy na kolację biznesową dla szych. A że oni ich nienawidzą, mają zamiar wbić się na imprezę za darmo, wszystko zjeść, napić się i obrazić kilka osób. I ja mam iść z nimi. Wieczór marzeń! Jackie rzuca mi wizytówkę jakiejś babki i mówi, że mam się tego nauczyć. To będzie moja nowa tożsamość. Słodki Jezu. Właśnie zaraz będę deportowana, aresztowana, cokolwiek. Nie przyjmują odmowy. Idę i tyle. Zakładam balerinki i uśmiech i idziemy. Panie w garsonkach i wymyślnych kapeluszach. Panowie w garniturach. I ja- cała w łachmanach. No cóż, wyjątkowo garsonki do plecaka nie wrzuciłam. Pan na bramce sprawdza moją tożsamość na liście, rozmawia ze mną i zabiera moją zajebistą, wymiętą wizytówkę. Jesteśmy na imprezie Izby Handlu. Wchodzę na lekko miękkich nogach i dostaję strzał z łapy jak łopata w plecy od Andrew. „Co tak stoisz? Idź się najedz i wypij sobie piwa i wina!” No to poszłam. Płynę między leszczami i rekinami handlu. Zagadują mnie różni ludzie. Opowiadam im o swojej sieci kwiaciarni i o tym jak dziś trudno wyhodować róże. Rzucam się na pizzę z pieca, koreczki, babeczki. Po paru piwach zmieniam historię i opowiadam, że razem z Jackie wojuję o prawa kobiet w Paragwaju. Karuzela śmiechu. Idę do Andrew. Ten realizuje swój plan. Obrazić wszystkich irytujących bogatych buców. Rozmawia z nami prze-poważna babka z Szwajcarii. Pracuje w banku. Andrew wchodzi w jej w każde słowo. Coś tam mówi o pracy dla banków z nazistowskim złotem, w końcu mówi do niej żeby lepiej poszła mu po piwo. Mi opada szczęka, ale babka potuptała. I przyniosła. Potem dołącza do nas pan o nazwisku „Wild” (Dziki). Wild zarządza siecią szpitali i firmą farmaceutyczną. Andrew mówi głośno: „Wyglądasz bardzo dziko dzisiaj!”. Facet się śmieje, ja się odblokowałam i też rechoczę. Nie wiem czy Andrew udało się obrazić kogo chciał, czy ludziom udało się udawać że ich to nie rusza. Pan Dziki wydaje się zadowolony z takiego poczucia humoru. Wychodzi z nami i jedziemy jeszcze na imprezę do pubu. Gra bluesowa kapela.

Wracamy do domu. Tej nocy śpię dobrze z przerwami na odgłosy dobijania się do mojego pokoju. To kotek. Nie odpuszcza choć popuszcza.

Rano idę na miasto i obmyślić jak się dostać bez samochodu do Zamku Hearst’a w San Simeon. Trafiam przypadkowo na przystanek autobusowy. Czeka tam grupa terapeutyczna. Jadą na warsztaty malarskie właśnie do Hearst Castle. Lepiej być nie mogło. Spacer zostawiam na później.

William Randolph Hearst (1863-1951) jest w Polsce znany przede wszystkim z filmu „Obywatela Kane” Orsona Wellesa. Był jednym z pierwowzorów postaci Charlesa Fostera Kane’a. Choć podobno Welles nigdy wprost do tego się nie przyznał. Dla Amerykanów Hearst to bogacz, biznesmeni, magnat prasowy, polityk. Wydawał około 20 gazet i paręnaście magazynów. Miał też wytwórnie filmowe i rozgłośnie radiowe. Busik dojechał do szlabanu i resztę drogi pokonałam pieszo. Ekipa malarska poszła w swoją stronę.

Hearst Castle jest zrealizowanym marzeniem o odtworzeniu budowli, które zachwyciły Williama podczas podroży po Europie. Posiadłość jest ogromna i obejmuje liczne domy, ogrody, korty, baseny, kino, lotnisko. Jest niczym miasteczko. Bywali tu bracia Marx, Charlie Chaplin, Rudolf Valentino, Churchill, Clark Gable, Cary Grant, a Lady Gaga nakręciła tu teledysk. Ja nakręciłam tu mini sesję i wysłałam w mailu do znajomych, mówiąc że to moja kolejna miejscówka w Gwatemali. Mój gospodarz handluje jakąś dziwną mąką. Odpowiedź mojego kolegi: „zostań jego nałożnicą i zapraszaj mnie na wakacje” zdobyła moją nagrodę „Kolegi Roku”. Ale zobaczcie sami czy taka meta nie spodobałaby się Wam. Dla mnie facet miał fantazję.

Zachwycona kiczowatym bogactwem wracam do San Luis Obispo obejść mieścinę. Odbywa się właśnie targ. Po raz kolejny widzę, że w USA każdy się odnajdzie. Fani truskawek siedzą obok miłośników mandarynek, interpretatorzy snów obok rysowników, zwolennicy Obamy obok przeciwników, kosmici obok libertynów, zwolennicy teorii spiskowych obok racjonalistów. Do każdego można podejść, zagadać i wziąć sos płyt i broszurek. I nikt nie wyrywa sztachet i nie bije nikogo.

Wracam do domu. Cieszę się, że tym razem nie muszę nikogo udawać i że nie idziemy obrabować banku. Rano po śniadaniu, chcę jechać dalej, ale Jackie pyta czy pójdę z nią na spacer. Dla mnie spacer to chillout na mieście. Myślę przejdę się i potem pojadę. Przypadkowo zakładam trapery. To ratuje mi życie. Wizja spaceru wg Jackie to wbiegnięcie na Bishop Peak- ponad 400 metrowe wzgórze opodal. Wysokość mała, tempo zawrotne. Taki tam spacerek z wyplutymi płucami.

Po takim spacerze padam. Robimy jeszcze razem pizzę, gadamy o życiu i kolejny dzień mija. Jest miło i dobrze czuję się u Jackie i Andrew. Są świetna parą. Jednak muszę jechać dalej. Tego wieczoru pakuję wszystko i zapowiadam, że kolejnego dnia to już na pewno jadę do Santa Barbara. Strasznie mi się podoba, że na emeryturze Jackie i Andrew nie zapomnieli o sobie. Teraz realizują swoje marzenia. Mam nadzieję, że Andrew nadal nagrywa trailery, a Jackie zwojowała to co chciała.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.