Monterey: meduzy i wieloryby (USA cz. 4)
Kolejnym miejscem na mapie jakie sobie wybrałam było Monterey. Plan był taki, by cały czas kierować się na południe, zaliczając przy okazji najciekawsze miejsca na mapie. Moje wybory były nie tylko uzależnione od atrakcyjności miejscowości, ale też od pozytywnych odpowiedzi od gospodarzy z couchsurfing. Monterey miało jeszcze jedną zaletę. Wieloryby. Właściwie na całym wybrzeżu kalifornijskim możemy obserwować z plaży humbaki, delfiny i inne stwory. Jednak, w Monterey organizowane są wyprawy w morze.
Do Monterey dojechałam pociągiem i na dworcu przywitała mnie dziarska 89-letnia staruszka, pracująca w informacji turystycznej. Szybko przedstawiła mi swoją wizję mojego pobytu w Monterey. Przyznam, że aktywizacja osób starszych w USA robi na mnie wrażenie. Mają wiedzę, działają i czują się potrzebni. Po chwili przyjechał po mnie mój gospodarz-Charles.
Młody meteorolog. Pierwszy i ostatni, jak do tej pory, jakiego poznałam. Nie taki pan chmurka, co pokazuje plansze w TV, lecz pan, który czyta z chmurek i innych wskaźników. Rzuciłam plecak w jego domu i Charles zawiózł mnie do portu.
Monterey to urocze miasto. Cukierkowe domeczki nad brzegiem oceanu, knajpki i sklepy z pamiątkami. I jakieś to wszystko ładne i gustowne i daleko tej miejscowości do polskiego krzykliwego, plastikowego nadmorskiego kiczu.
Od razu zapisałam się na wycieczkę kutrem, zadając głupie pytanie czy uprzedzili wieloryby o moim przyjeździe. Cenę musiałam zbijać. Targowałam się jak na arabskim suqu. Z 40 na 28 dolarów. Warto, ponieważ szanse w kwietniu na wieloryby nie są tak duże jak w innych miesiącach. Jednak pani „wielorybolog” obiecała, że coś tam zobaczymy. Dostałam cynk z najlepszego źródła. Jutro będzie padać, więc najlepiej teraz poszukać wielorybów. Pani-ekspert od morskich ssaków daje nam krótki wykład, a potem wypływamy. Przez chwilę towarzyszą nam delfiny i humbaki.
Po chwili odpływają, a my wypływamy dalej, wyłączamy silniki i czekamy. Po kilkunastu minutach w oddali widać plusk. Mimo to, że to była jedynie kropka, a waleń pomachał nam tylko ogonkiem, byłam szczęśliwa. Wówczas to był pierwszy wieloryb jakiego widziałam, więc dla mnie był to wyjątkowy moment.
Po wycieczce czuję się lekko „wymiotowo”i wracam do domu. Na drugi dzień Charles ma więcej czasu rano i idziemy na miasto coś przekąsić i na spacerek. Monterey jest naprawdę urokliwe. Ja, prócz architektury, jak zwykle zauważam znaki organizujące ludziom życie. Jak chodzić, jak jeździć, jak parkować. Porządek musi być.
Po krótkim spacerze zaczęło padać. Charles pojechał do pracy, a ja schowałam się w miejskim Akwarium. Dziś już jestem bardziej ostrożna i świadoma. Miejsca jak delfinaria czy akwaria omijam szerokim łukiem. Akwarium w Monterey na szczęście nie więzi dużych zwierzaków, które robią sztuczki dla turystów, no i warunki wydaja się być bardziej godne. W dużych zbiornikach mamy mini rafy koralowe z rybami, konikami morskimi, żółwiami i oraz osobne mini sanktuarium z wydrami.
Pal licho jednak kolorowe rybki, koniki, wydry i inne. Całe życie żyłam w błędzie. Najpiękniejsze są … meduzy! Dyskretnie podświetlone zbiorniki, sącząca się z głośników transowa muzyka i one. Nie pływają. One pląsają. Ich koronkowe ciała unoszą się z największą gracją jaką widziałam. Stałam z otwartą paszczą i patrzyłam. Koło mnie był dość duży jegomość. Pan wydusił: „Czyż to nie jest piękne?”. „Yyyyyy”-wyszeptałam. Staliśmy we dwójkę podziwiając taniec koronek, żółtek i pieczarek. Nigdy nie sądziłam, że zostanę fanką meduz. Moje serce zostało rozdarte miedzy miłością do koronkowych, muślinowych, białych zjaw, żółtek z glutami, a pieczarek. Nie ma piękniejszych stworzeń. Naszą intymną chwilę zakłóciło głośne babsko, które na moment nie przestało drzeć japy. Wtoczyło się do sali i wrzeszczało do swojego jeszcze głośniejszego bachorka. TO JEST MEDUZA. PAAAAAATRZ MEDUZA. I wyszła. A meduzy suną. Góra, dół.
Po wizycie w akwarium robię zakupy na targu warzywno-owocowym i wracam do domu. Charles upichcił hamburgery. Wówczas przede mną były jeszcze dwa miesiące w Stanach i nie zdawałam sobie sprawy, że amerykańska gościna znacznie odbiega od polskiej. W Polsce proponuje się gościowi jedzenie aż ulegnie i przyjmie ofertę. Potem karmi się go aż pęknie. W Stanach nie proponuje się i nie karmi. Ten posiłek przeszedł do historii i do nielicznych kulinarnych zdarzeń jakie przeżyłam w gościnie w USA. Gdybym wówczas o tym wiedziała, moje podziękowania nie miałyby końca.
Kolejnego dnia wyruszyłam dalej na południe. Do San Luis Obispo. Tam para zbuntowanych sześćdziesięciolatków każe mi się wbić za darmo na imprezę dla najlepszych biznesmenów stanu Kalifornia. Przejdę szkolenie z aktorstwa.