Zócalo, Chapultepec i Madre de Guadelupe czyli dwa dni w stolicy (Meksyk cz. 2)

W niedzielę rano wysiadłam z samochodu Hectora na gumowych nogach. Jazda 200 km/h, pustymi na szczęście, ulicami Mexico City przyspieszyła mój metabolizm. Perspektywa skończenia jazdy na ścianie jakiegoś budynku, w jednej trzeciej podróży, minęła. Hector umiejętnie dawkował napięcie. Po szaleńczej jeździe, miałam zacząć zwiedzać stolicę od …. muzeum. Mój gospodarz zachęcał mnie bym została w stolicy ile chcę. Miałam spokój, nigdzie nie musiałam się śpieszyć. Mimo to założyłam sobie, że zostanę w stolicy cztery dni.

Najpierw poszłam do Chapultepec. Jest to park, płuca miasta, zamek, muzeum, rezerwat zwierząt i miejsce do rekreacji w jednym.

Jest niedziela. Mieszkańcy przybyli tu całymi rodzinami. Spacerują, pływają po jeziorku i zwiedzają. W parku jest sporo straganów z barachłem i chemicznym żarciem. W alejkach kilka pielgrzymek, pochodów pierwszomajowych i kolejek po promocję do Lidla. Dopiero przy muzeach mniejsze tłumy. Nie da rady umrzeć z głodu czy samotności.

W parku jest sporo miejsc do biegania, leżenia, siedzenia, odpoczywania. Są punkty orientacyjne jak zamek, jeziorko czy pomnik Gandhiego. Nie można się zgubić.

Miejsce momentami przypominał mi nowojorski Central Park.

Teren jest piękny i sprzyja odpoczynkowi. Moją uwagę zwraca sposób w jaki rodziny meksykańskie zwiedzają różne ekspozycje w muzeum. Otóż chodzą z notesikami i zapisują sobie informacje. Specjalnie chodzę za kilkoma rodzinami. Rodzice długo tłumaczą dzieciom historię i znaczenie niektórych eksponatów. Widok u nas rzadki. W Muzeum Historii mamy przegląd dziejów kraju, kilka dzieł Fridy Kahlo i meksykańską wersję Ostatniej Wieczerzy.

Dla mnie ciekawsze było, położone również w tym samym parku, Muzeum Antropologii. Od dziecka marzyłam o tym, by zobaczyć piramidy, głowy olmeckie, lub cokolwiek związane z kulturą przedkolumbijską. Tu jest namiastka wszystkiego. Mamy oryginały, ale również dość udane repliki. Są całe ściany piramid, płaskorzeźby, artefakty z kultury Tolteków, Azteków, Majów. Muzeum i skansen w jednym. Warto zauważyć, że piramidy i grobowce były ongiś bogato zdobione kolorowymi farbami, co widać na zachowanych fragmentach.

Przede wszystkim jest tu Kamień Słońca, którego tak bardzo wszyscy się bali parę lat temu. W rzeczywistości jest to ponad trzymetrowa i dwudziestotonowa aztecka historia/mit stworzenia świata, a nie kuchenny kalendarz ścienny na kilka lat, który wróżył nam złowrogi koniec. Kamień sporo przeszedł. Podobno powstał w XV wieku. Oprócz ozdobą był też zapewne ceremonialnym ołtarzem. Po hiszpańskim podboju został zakopany na wiele lat, by później zostać przypadkowo odkryty. Wisiał sobie potem parę lat w centrum miasta i w końcu bezpiecznie spoczął w muzeum.

Poszłam jeszcze na miasto kupić sobie karty na metro i telefon i dowiedzieć się jak najlepiej, kolejnego dnia, dojechać do Teotihuacán. Starałam się zachowywać środki bezpieczeństwa i przed zmrokiem wracać do domu. Wróciłam spędzić trochę czasu z Hectorem. Dzień minął na kulturze i oswajaniu się z myślą, że jestem wreszcie w kraju, który zawsze chciałam zobaczyć.  Kolejnego dnia zaplanowałam sobie głównie zwiedzanie miejsc świętych, z racji, że był to poniedziałek i wszystko inne było pozamykane.

Rano, do centrum miasta dojechałam metrem. Niektóre stacje i składy pociągów mają osobne sektory i wagony dla kobiet. Jednak, nawet w tych mieszanych zawsze czułam się bezpiecznie. Ogólnie jest wesoło. Do wagoników, co chwilę, wsiadają osoby z zestawami stereo w plecaku. Muzyka dudni, wyje, niektórzy podrygują nóżką do taktu. Leci kilka piosenek w skróconych wersjach. Ci co zakochali się w składankach kupują krążki. Są też sprzedawcy słodyczy, gum do żucia, medykamentów, różańców. Mały obnośny supermarket. Najciekawiej robi się popołudniami i wieczorami. Występy artystów z metra stają się bardziej śmiałe. O tym przekonałam się w ostatnim metrze, tuż przed powrotem do USA.

Zwiedzanie zaczęłam od centrum historycznego, a dokładnie od głównego placu – Zócalo czyli Plaza de la Constitución i akurat trafiłam na demonstrację.

Plaza de la Constitución, Zócalo, Place Mayor czy de Armas znajdują się w każdym większym meksykańskim mieście. Tam toczy się życie miasta. Nawet jak odbywają się protesty, siedzą sprzedawcy słodkości, uzdrowiciele, pucybuci, wróżki, radcy z maszynami do pisania. Można załatwić każda sprawę.

I teraz musimy uruchomić wyobraźnię. Stolica Meksyku kiedyś nazywała się Tenochtitlán. Tu i w innych miastach Ameryki Łacińskiej, w epoce przedkolumbijskiej, wszelkie place były miejscami ceremonialnymi z pałacami władców, piramidami i świątyniami wokół. Potem przyjechał biały człowiek, wyrżnął mieszkańców, zabrał złoto i minerały, zrównał i przebudował  miasta, wprowadzając swoją religię i panowanie. Na miejscu piramid i świątyń postawił kościoły i swoje pałace. Jedyne pozostałości tej kultury przy Zócalo to ruiny najważniejszej sakralnej azteckiej budowli – Templo Mayor. Prawda, fantazja konkwistadorów, czy czarny PR Kościoła Katolickiego; to tu podobno składano krwawe ofiary z ludzi, wyrywając im serduszka dla bogów deszczu – Tlalaka i wojny -Huitzilopochtli.

Kolejnym wspomnieniem po kulturze azteckiej są występy artystów/Indian, wykonujących rytualne tańce i ceremonie oczyszczenia.

Przy placu, na miejscu byłej azteckiej świątyni, stoi Katedra Metropolitalna. Jej budowę zapoczątkował w 1524 roku sam Hernan Cortes – rzeźnik tutejszej ludzkości i hiszpański zdobywca. Katedrę budowano kilkaset lat, dlatego też mieszają się tu elementy renesansu, baroku i neoklasycyzmu. Można wejść na jedną z wież i popatrzeć na ogrom placu.

Po zwiedzeniu katedry zgłodniałam i poszłam na placuszki, które sprzedają tuż na lewo od wyjścia. Sprzedawcy mieli skromny asortyment sosów. Żyję po to by jeść, więc nie pożałowałam sobie żadnego. Chłopcy klepnęli się w ramię i z ciekawości obserwowali jak wbijam się w pierwszy kęs. Łzy spłynęły mi po plecach. Za punkt honoru postawiłam sobie skończenie tego placka mocy. Był zacny! Palił dwa razy. Ostre żarcie to magia… Kocham, choć o kilka kleksów przesadziłam. U chłopców zyskałam szacunek. Podali mi chusteczki i colę.

Kolejnym ciekawym budynkiem przy placu jest Palacio Nacional. Warto tam wejść choćby dla murali Diego Rivery – męża Fridy Cahlo. Artysta był również działaczem politycznym ruchu komunistycznego. Muralami opowiadał o historii i reformach Meksyku.

Po pałacu spacerem udałam się w kierunku Bazyliki Matki Bożej z Guadelupe. Nie miałam GPS, jedynie mapę i język. Pierwszy pan, którego spytałam o drogę, kazał mi natychmiast iść na kawę do pobliskiego budynku.  I tak oto stanęłam przed Casa de los Azulejos – Dom Płytek/Kafelków. Jest to pałac z XVIII wieku.  Mieścił aptekę, sklep, a dzisiaj restaurację. Grzecznie usiadłam na kawę i na obserwację ludzi. Matka Boska poczeka.

Po kawusi poszłam spacerkiem do stacji metra. Po drodze zatrzymałam się przy paru świętych posagach i odhaczyłam kilka punktów, do których chciałam wrócić w kolejne dni. Palacio de Bellas Artes – galerię sztuki oraz Torre Latinoamericana – wieżowiec, z którego można oglądać panoramę miasta. Zostawiłam je na potem lub złą pogodę. Ważniejsze były dla mnie rzeczy niepowtarzalne, a uliczne posągi należą do nich. Święte posągi w Meksyku zachwycają bogactwem kolorów i kultem jakim obdarzają je miejscowi. Niezwykłe są też postacie. Pierwszą jest Santa Muerte – Święta Śmierć, żeńskie bóstwo, nieuznawane przez Kościół Katolicki. Santa Muerte jest jedną z pozostałości religii przedkolumbijskich. Jest religijnym kompromisem między katolicyzmem, a religią przodków. Ma zdolność ochrony i uzdrawiania. Oprócz Santa Muerte zobaczymy też w Meksyku posągi Jezusa i Tadeusza Judy Apostoła. Tych dwóch nie rozróżniam. Zapytałam kilka osób czyj to posąg. 3:2 dla Jezusa. Ostatnim przystankiem przed metrem do Bazyliki był Plaza Garibaldi, gdzie często występują el mariachi. Nie zastałam chłopaków.

Dojazd do Bazyliki Matki Boskiej z Guadalupe jest banalny. W ogóle poruszanie się po stolicy Meksyku to betka. Busiki i metro docierają wszędzie. Pod samą Bazylikę dojedziemy metrem. Bazylika jest narodowym sanktuarium i jednym z najważniejszych miejsc pielgrzymek dla katolików. Tu, Juan Diego Cuauhtlatoatzin, w wersji uproszczonej Jan Dydak, ujrzał Matkę Boską. Widywał i rozmawiał z nią kilka dni aż pewnego dnia jej wizerunek utrwalił się na płaszczu, w którym niósł róże. Spełniono prośbę Matki Boskiej i w miejscu byłej świątyni azteckiej, zbudowanej zresztą dla azteckiej bogini – Tonantzin, postawiono bazylikę.

Po tak „świętym” dniu wróciłam do domu. Chciałam pobawić się z kotem i porozmawiać z Hectorem o życiu. Hector nie zawiódł. Ma sporo znajomych z wyższych sfer. Zna aktorów i przyjaźni się z nimi. Historii nie było końca. Do nocy snuł historie o dziewczynach z Juarez. Mając wtyki w wielu kręgach, on wie, że kobiety giną w USA. Są porywane, wywożone i giną podczas kręcenia scen do filmów ostatniego tchnienia – snuff. Niektóre są oddawane do zabawy weteranom. Na szczęście te teorie nie potwierdziły się do teraz. Z głowa pełną zamętu poszłam spać. Kolejnego dnia chciałam być funkiel nówka i spełnić kolejne marzenie. Zobaczyć Teotihuacán.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.