Nago kabrioletem po Mexico City (Meksyk cz. 1)
Mark z Santa Barbara, pomagając kupić mi bilet, poradził, bym najpierw zrobiła kółeczko: stolica Meksyku – Gwatemala i powrót przez Belize do Meksyku. Jak na pierwszą samodzielną przygodę w Ameryce Łacińskiej wystarczy. W prawdzie, wcześniej byłam z matką i dwoma koleżankami na samodzielnej wyprawie w Peru i Boliwii, ale tu byłam sama. W miesiąc zobaczę jedynie najważniejsze zabytki kraju i nauczę się odrobinkę czym jest Meksyk. Miałam trochę obaw jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Widziałam jak niektórzy Amerykanie boją się swoich miast i siebie nawzajem. Tych osób nie pytałam o zdanie. Mark dał mi prostą radę: „Nie będziesz sama chodziła nocą, nie będziesz handlowała narkotykami i bronią, to dasz radę!” Poznana w Los Angeles starsza pani z Meksyku dała mi kolejną wskazówkę: „Będziesz miła dla ludzi, oni będą mili dla Ciebie!” Nie dotyczy tylko lwów, pająków i rzezimieszków!
Zostawiłam część rzeczy w Los Angeles u Aarona, napisałam do pierwszego gospodarza z Meksyku i witaj przygodo! Po miesiącu w Kalifornii uśmiech nie schodził mi z twarzy. Tymczasem na lotnisku w LA wrzask i lament. Tłumy ludzi z tobołkami stoją w kołtunie kolejek. Nikt nie wie o co chodzi. Obserwuję tłum i widzę, że część ludzi podchodzi do odprawy elektronicznej na monitorkach lotniskowych. Też idę. Walczę ze skanem i serią dziwnych przycisków. Między wściekłymi ludźmi chodzi baba z megafonem i drze się na cały świat. Okazuje się, że odprawiając się, prócz samodzielnych skanów paszportu, wciskania całej rodzinki cyferek trzeba jeszcze ważyć torbę! Dla mnie-dziewczyny z małego miasta jest to nowość. Walczę. W końcu wołam pańcię. Pani podbiega do mnie. Zadaję jej pytanie. Ta odpowiada wrzeszcząc do megafonu. Me bębenki zadrżały! Następnie naciska bezładnie serię przycisków i … odprawia mnie bez plecaka i odchodzi. Nadbiega inny pracownik. Rzuca mój plecak na stertę. Coś tam próbuje zmienić na monitorze i mówi mi, żebym lepiej już sobie poszła, bo i tak samolot jest przebukowany i on wie, że jestem jedną z ostatnich osób, które polecą. Reszta musi czekać. Pobiegłam. Zanim przeszłam kontrolę bezpieczeństwa, zdążyłam już się odkalifornić i przestać się debilnie uśmiechać. Na szczęście za kompankę podróży miałam naburmuszoną 10-latkę, grającą w gierki video. Razem cierpiałyśmy w ciszy.
Lot był z jedną przesiadką w Phoenix. Tam pani kierująca autobusem lotniskowym powiedziała nam, że czeka nas mała gratka. Ona zboczy z trasy i pokaże nam Air Force 2. Pokazała! W Phoenix musiałam chwilę czekać na przesiadkę. Lotnisko jest spore. Klimat rożni się od kalifornijskiego. Zamiast palm, dookoła lotniska, mamy kaktusy. Zamiast zadbanych, wysportowanych bjutiful pipol mamy żarłacze białe na wózkach elektrycznych. Usiadłam sobie i zaczęłam czytać przewodnik. Ze stanu skupienia wybiło mnie śmieszne nawoływanie. Wołają panią Skałałaka. Śmieszne to nazwisko, pomyślałam. Gdy to nazwisko dorzucono imię i numer lotu wiedziałam, że to ja. Zgłosiłam się do biureczka poważnej pani. Pani coś tam wklepała, coś wykreśliła i wyraziła zdziwienie, jak przeszłam odprawę skoro nie ma mnie na liście odprawionych. Wiedziałam, że niestety z urzędnikami amerykańskimi, policją itp. nie wolno żartować, więc zaprezentowałam pani mój ulubiony hit z „The best of Cisza”. Pani zapewne pomyślała, że jestem coś nie tego i kazała wsiąść do samolotu. No na to bym nie wpadła!
Do Meksyku miałam dolecieć późno w nocy. Jedynym plusem tej sytuacji był zachód słońca widziany z okna samolotu.
Mój pierwszy gospodarz z Meksyku to biznesmen i … naturysta. Lękałam się, że przyjmie mnie na golasa. Poszłam więc do kibelka poćwiczyć. Rozebrałam się i posiedziałam chwilę. Zawołałam stewardessę i pilota, byśmy razem poćwiczyli. Trzeba pokonać lęk. W stolicy byłam bardzo późno i Hector już wcześniej poradził mi, żebym wzięła taksówkę. Mimo, że na lotnisko dochodzi metro „nocą lepiej podjechać taksą”, poradził. Cenę uzgadnia się wcześniej w budkach przed lotniskiem, gdzie zapisuje się całą trasę. Pan kierowca wziął ode mnie telefon Hectora i dzwonił do niego co chwilę upewniając się czy dobrze jedzie. W końcu podjechaliśmy pod jakąś kamienicę. Zapłaciłam kierowcy jakieś 30-40 złotych. Hector stał na balkonie. W bluzie! Ulżyło mi. Wizja jego golusieńkiego, otwierającego mi drzwi. Kotek ociera się o jego kudłate łydki. Zakładam okulary słoneczne. Udaję ociemniałą. Też się rozbieram. Siadamy nago przy stole. Kotek wbija mi pazurki w udo. Myślę o górnikach i Matce Teresie. Nie mogę płakać. Przecież jest pięknie. Zaczynamy rozmawiać o mojej podroży…..
Hector czekał w bluzie na balkonie. Zrzucił mi klucze. Weszłam. Drzwi otworzył mi też w bluzie. Nogi miał gołe. To prawda. Ocierał się o nie, opisywany w mailu, kotek. Prawda. Nogi Hectora były wydepilowane. Prawda. Moje nie. Na szczęście miałam spodnie.
Hector to przedsiębiorca. Uwielbia podróże, dobre jedzenie, swojego kota i naturyzm. Kot jest rzeczywiście najpiękniejszy na świecie i zasługuje na sesję. U Hectora spędziłam kilka dni na początku mojej podróży i dwa ostatnie przed wylotem do USA. Każdego dnia koteczka poświęcała mi trochę uwagi. Bawiłyśmy się długopisem, leżała na moim przewodniku gdy starłam się czytać, znosiłam jej karcące spojrzenie gdy nie byłam godna zaszczytu głaskania jej. W chwilach kociej nudy zabawiałam ją grą cieni na ścianie. Uwielbiała patrzeć na moje króliczki.
Hector jest bardzo opiekuńczy i zorganizowany. Upewnia się, że mam wszystko czego potrzebuję w swoim pokoju. Mówi mi w jakich godzinach wstaje do pracy i kiedy potrzebuje łazienkę tylko dla siebie. Mam się nie pałętać. Obiecuje, że przy mnie nie będzie chodził nago. Mówi mi jak mam się poruszać po mieście. Daje mi klucz i mówi, że rano zawiezie mnie do miasta. Tej nocy padam na twarz.
Rano wychodzimy na miasto. Jest niedziela i dookoła dziwnie pusto. Praktycznie nie ma żadnego samochodu na ulicy. Wchodzimy do kamienicy opodal. Myślę sobie, że to jego biuro. Tymczasem okazuje się, że to parking. Po chwili z piskiem opon wyjeżdżamy białym odkrytym BMW na miasto. Zadaję głupie pytanie: „jak szybko ta niunia jeździ?” Hector się ucieszył. Niunia ma na rejestracji napisane „Blondi” i jeździ taaaaaaaaaak! Potylica wgniotła mi się w zagłówek. Usta rozciągały coraz bardziej i bardziej. Całe szczęście, że były pustki. Nigdy więcej nie jechałam 200 na godzinę po żadnym mieście. Zakręty były brane z zaskoczenia. Odświeżyłam modlitewnik.
Na gumowych nogach wysiadłam przy parku w centrum miasta. Zaczynam zwiedzanie! Muzea, place, kościoły, piramidy i jedzenie, co pali dwa razy. Nadchodzę!