Teotihuacán – z wizytą w piramidzie u krecika (Meksyk cz. 3)

Przyznaję, że śniadanie to mój ulubiony posiłek dnia. Nie musi być wyszukane, ale ma być. Kanapeczki, jajeczko, herbatka dają mi kopa na cały dzień. No, może ćwierć dnia. Błędem było wyruszenie do Teotihuacán bez posiłku. W prawdzie po drodze zgarnęłam banana ze straganu, ale nadal było to za mało. W busiku jadącym do piramid marzyłam o plackach mocy, które uspokoją mój umysł, a rozpalą żołądek. A tam pustki. Może jestem za wcześnie. Śmieszne. Zaraz spełnię marzenie życia, a tu myślę o tym, by zjeść cokolwiek, kogokolwiek.

W 2010 roku dojazd do piramid kosztował 35 pesos, a wstęp 50. Dziś na pewno sporo się pozmieniało. Dlatego też nie podaję wskazówek. Każdy bez problemu, nawet bez znajomości języka się dogada. Po prostu iść na dworzec, pokazać nazwę miasta i tyle. Zwiedzania jest na kilka godzin. Lepiej wziąć ze sobą jedzenie i sporo wody i po prostu pomedytować w cieniu bądź na szczycie jednej z piramid. Hector zapowiedział, że wtedy ujrzę UFO, które często tam bywa. Jak tu nie kochać tego faceta? Tymczasem zamiast UFO wita mnie klucz samolotów.

Teren jest olbrzymi i wymaga kondycji. Góra dół góra dół. Tak jak piramidy egipskie, tutejsze też owiane są legendą. To nie ludzie, lecz olbrzymi je stworzyli. Duzi ludzie żyli przed nami, zbudowali piramidy i zginęli w katastrofie. Ich czas przypadł na II wiek p.n.e. do II wieku n.e. Wokół tego centrum religijnego istniało też w IV-VII wieku miasto. Dzisiejsze amerykańskie centra metropolii przypominają je swoją prostokątną siatką ulic. Najważniejsze dwie arterie przebiegały z północy na południe – dwukilometrowa Aleja Zmarłych, prowadząca prosto do Piramidy Księżyca i druga z wschodu na zachód. Ja nazwę Aleja Zmarłych zmieniłam na Aleję 1000 Gracias. Tyle razy mniej więcej powiedziałam „dziękuje sprzedawcom koralików, map, kartek, kołowrotków, nitek doczepionych do cylindrów, które po pociągnięciu, imitują głos jaguara.

Na terenie wykopaliska jest pełno budowli. Jeśli macie duszę Indiany Jonesa, to warto wejść do każdej i na każdą. Najważniejsze to Piramida Słońca o wysokości 65 metrów i mniejsza, 43 metrowa to Piramida Księżyca. Wszystkie schodkowe. Wejście na każdą to jak 10 godzin brazylijskich pośladków w powiatowym centrum fitnessu. W związku z tym na szczycie każdej składałam pokłon bogom, padając na ryj. Energii nie mam, bom głodna. Spalam schaby po polskich pączkach.

Piramidy były zbudowana na skarpach. Mocowano na nich cegły, a potem na nich płyty kamienne, które dodatkowo ozdabiano rzeźbami. Podobno na szczycie były jeszcze świątynie, które nie przetrwały plądrowania i próby czasu. Mi Piramida Słońca zapadła w pamięć najbardziej. Siedząc sobie na jej szczycie usłyszałam szelest. Nagle zaczęła się lekko obsypywać ziemia w jednym punkcie. I z malutkiej dziurki wyszedł krecik. Odlot! Myślałam, że to z głodu, ale zdjęcie mam.

Kilkadziesiąt lat temu pod tą piramidą odkryto tunele i komory. W 2010 Karolina S -skromna nauczycielka z Polski odkryła rodzinę budowniczego tuneli. Przyznam, że jest to kret kretów i mieszka w matce wszystkich kopców. Tylko czy kret o tym wie?

Prócz piramid mamy jeszcze cytadelę – plac otoczony 15 świątyniami. Potem Świątynię Pierzastego Węża-Quetzalcoatla i Pałac Zacukali. Warto pozaglądać do wszystkich otwartych obiektów. Malowidła wewnątrz są przepiękne. Rozpoznamy mitologiczne stwory, ceremonie religijne, zwierzęta. Są tu też wizerunki Boga Deszczu – Tlalocana, dla którego według konkwistadorów zabijano niemowlaki lub wyrywano pazurki tysiącom dzieci, by ich łzy wywołały deszcz. I to się nazywa wpływanie na klimat! Atmosfera na malowidłach przypomina rajskie wyobrażenie Świadków Jehowy. Płynie rzeka, szumi las, jaguar biega za motylkiem.

Cały teren jest magiczny i na pewno fajnie byłoby spędzić tu więcej czasu. Ja po paru godzinach wróciłam do stolicy. I od razu rzuciłam się na jedzenie. Tradycyjnie na takie co pali dwa razy.

Potem spacerkiem przez Mercado de Sonora do Muzeum Fridy Kahlo. Targ jest rewelacyjny. Znajdziemy tu medykamenty i amulety na wszystko. Szczątki zwierząt, proszki z roślin, wywary, Magnes miłości, odstraszać debili, ujarzmienie szefa, pomnażacz kasiorki. Jest wszystko.

Cudowne jest to, że sacrum miesza się z profanum. Obok figurki Matki Boskiej mamy Santa Muerte i maskę szamana. Obok różańca proszek na miłość 'totalną”! Są też występy magików i akwizytorów zachwalających środki na potencję.

Potem spacerkiem i metrem na okrętkę poszłam w kierunku Muzeum Fridy Kahlo. W 2010 zaletą było to, że na legitymację nauczycielską ITIC weszłam za darmo. Minusem było to, że w budynku był zakaz robienia zdjęć i chyba był nowy pracownik. Urządził sobie na mnie polowanie i pilnował każdego ruchu, choć odpuściłam sobie fotografowania. Muzeum jest byłym domem Fridy. Zobaczymy jak żyła, kogo portret miała nad łóżkiem, gdzie jadła i odpoczywała. Warto!

Prócz tego typu zabytków, warto też przejść się ulicami, dzielnicami. Mexico nigdzie nie jest takie samo. Trzeba pochodzić uliczkami i się zgubić. Powchodzić do kościołów i zobaczyć meksykański przepych. Dla mnie to miasto gdzie mogłabym pomieszkać dłużej. Wszędzie czułam się bezpiecznie, transport jest banalny, jedzenie pyszne, a ludzie pomocni.

Umówiłam się z Hectorem, że za miesiąc do niego wrócę i nocnym, komfortowym autobusem ruszyłam dalej. Do Oaxaca czyt. łahaka. 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.