Oaxaca: mezcal i chipsy z robaczków (Meksyk cz. 4)

Jeśli strudzony wędrowcze najdzie Cię ochota, by w gorącym klimacie posmakować mezcalu wiedz, że trunek ten ma moc. Sama degustacja może cofnąć wadę Twojego wzroku o kilka dioptrii. A Oaxaca (czyt. Łahaka) słynie z tego trunku. Znajdziemy go na każdym kroku. Moja kolejna gospodyni z couchsurfing-Gabriella, robiąc ze mną krótki objazd miejscowości, pokazała mi przybytek z mezcalem i ostrzegła, żebym uważała nawet podczas niewinnego częstowania. Lepiej skończyć tu dzień niż zacząć.

Oaxaca to stolica stanu o tej samej nazwie. Przyjechałam o poranku i chwilę poczekałam aż Gabriella odbierze mnie swoim garbusem. Najpierw zachwycił mnie czyściutki, pachnący dworzec autobusowy. Moje wyobrażenie o prowincjonalnym meksykańskim dworcu legło w gruzach. Duży wybór przewoźników, organizacja, ład i porządek.

Pojechałyśmy do domu. Mąż Gabrielli jest architektem. Dom jest piękny i ma duży ogród. Będę miała sypialnię z wygodnym wielkim łóżkiem. Raj! Przywitałam się z watahą psów, którym poszczęściło się w życiu i zostały przygarnięte przez moich gospodarzy. Banda zezowatego Jima na co dzień biega i bawi się w całym ogródku. Jedynie na czas posiłku są przypinane łańcuchami, by nie bić się o karmę. Psy nie mogą narzekać na niedopieszczenie. Oprócz gospodarzy i mnie, w domku w ogrodzie mieszka jeszcze para innych couchsurferów. Razem zjedliśmy śniadanie.

Po śniadanku poszłam na miasto. Oaxaca to urocze miasto z cudowną starówką. Najpierw, jak zwykle w Meksyku, trafiłam na demonstrację. Demonstranci dzierżą flagi z sierpem i młotem. Tu są symbolem wolności, reformy rolnictwa, zmiany prawa oraz rewolucji wsi i miasteczek.

W Meksyku symbol hitlerowskiej swastyki czy sierpa i młota ma inne znaczenie niż u nas. Lekko kojarzy się z historią. Jest symbolem czegoś o czym coś się słyszało i niewiele wie. I nikogo specjalnie to nie interesuje. Zanim ocenimy Meksykanów pomyślmy o naszej młodzieży, która pomyka w koszulkach z Che Guevarą czy z CCCP, kojarząc je leciuśko z historią. Che taki tam rewolucjonista z gitarą, a CCCP zabawny zapity Związek Radziecki. Na tym kończy się wiedza i ciekawość.

Główny plac to centrum biznesowe miasta. Tu załatwiamy każdą sprawę i spotkamy specjalistę od wszystkiego. Kupimy hamak, wyczyścimy buty, napiszemy podanie, zatrudnimy zabójcę, zjemy obiad.

Oprócz wyszynków z mezcalem znajdziemy również mini muzea czekolady, gdzie robi się sos mole. Jest to meksykański odpowiednik curry. Każda gospodyni ma swoją tajną recepturę. Przeważnie jest w niej kilkadziesiąt składników, a najważniejszymi z nich są ostre, suszone papryki i gorzka czekolada.

Po takiej dawce zapachów idę na posiłek. Wszędzie na głównych placach są knajpy dla białasów, z wygórowanymi cenami. Idę w boczne uliczki i tam szukam knajpek dla miejscowych. I tak znajduję dom, gdzie pani postawiła stoliki w swoim salonie i serwuje domowe posiłki. Robię jedno rozmyte zdjęcie z biodra. Dostaję ryż, placuszki, kurczaka, warzywka i mole!

W Oaxaca warto pokluczyć bez celu uliczkami. Ulice są kolorowe i pełne słońca. Wałęsam się od kościoła do kościoła łapiąc klimat miasta.

Obowiązkowo trzeba zajść do wszystkich kościołów. Religia w Meksyku gra ważną rolę. Jest częścią codzienności. Podobnie jak w Kolumbii jest wzmocnieniem i mydłem dla duszy. W kościele nie bywa się tylko na nabożeństwach, ale po to, by na bieżąco załatwiać z Bozią różne sprawy. Nie dziwi fakt, że ktoś modli się głośno, drzemie czy siedzi z balonikiem. Czasem balonik niefortunnie wtopi się w tło…

Spośród wszystkich najciekawszy jest były klasztor, a dziś kościół – Santo Domingo de Guzman. Wzniesiony przez Dominikanów od XVI do XVIII wieku barokowy kompleks zawiera kościół i muzeum. W kościele zobaczymy sufit pokryty ponad 60 000 płatkami złota, a w muzeum zawartość grobu z Monte Alban. Sam teren klasztoru jest piękny. Jest sporo miejsca do relaksu.

Po zwiedzaniu idę na rynek. Moja gospodyni powiedziała, że kocha chapulines – marynowane w limonce i chilli, smażone owady. Lubi je jeść, oglądając film. Drżąc, że któryś ożyje i mnie dotknie kupuję jej kilka kubeczków. Walcząc z obrzydzeniem biorę jednego na dłoń. Stwierdzam zgon.

Idę do mojej gospodyni odebrać ją z pracy. Wiem tylko, że pracuje na samym starym mieście. Na miejscu okazuje się, że zajmuje się konserwacją starych obrazów. Dobrze się składa, bo tradycyjnie rozwaliłam spodnie na tyłku. Jestem we właściwym miejscu. Naprawiam portki i patrzę jak wygląda przywracanie obrazowi drugiej świetności. Robota jest niezwykle ciekawa. Asystuję przy łataniu. Dostaję za zadanie wyczesać małą łatkę, tak by z każdej strony wychodziły z niej nitko-kłaczki. One zostaną wplecione do dziury w obrazie. Potem uzupełniana będzie farba.

Jestem tak pochłonięta robotą, że decyduję się wziąć jednego robala do paszczy. Myśl, że będzie chrupiący okazała się błędna. Chłopak był lekko gumowaty.

Po pracy razem jedziemy do Santa Maria del Tule zobaczyć … drzewo. (Dopiero robiąc tego blożka zdałam sobie sprawę, że mam fiksację arbolistyczną) Ponad 35 metrowy cypryśnik meksykański w Tule może mieć od tysiąca do 3000 lat. Jest na liście UNESCO, ma najgrubszy pień na świecie (obwód ma ponad 42 metry) i jest mini rezerwatem biosfery. Drzewo jest magiczne i bije od niego niesamowita energia. Czuć życie tętniące z tysiąca organizmów: ptaków, owadów, które je zamieszkują.

Zaraz obok drzewa mamy kościół i ratusz, które słyną z tego, że są koło drzewa.

Po zwiedzaniu jedziemy na tejate. Jest to lokalny napój na bazie wody, zrobiony z maki kukurydzianej, sfermentowanego kakao i suszonych kwiatów. Nie moja bajka. Powiem krótko. Perfumowana woda z kurzem.

Kolejnego dnia po śniadaniu jadę do Monte Alban realizować swoje marzenia o piramidach i wykopaliskach. Wykopalisko jest położone na ponad 2000 m n.p.m. Swą świetność przeżywało od II wieku p.n.e. do VI n.e. Do tej pory odkopano jedynie kilka procent budowli. Swój ślad zostawili tu Olmekowie, Zapotekowie  i Mistekowie. Przetrwały hieroglify i płaskorzeźby. Tradycyjnie mamy plac i piramidy schodkowe, obserwatorium, grobowce i inne budowle dookoła. Skarby znalezione w grobowcach są w klasztorze w Oaxaca.

Na miejscu okazuje się, że jestem pierwsza. Dookoła pustki i mogę sobie zajrzeć gdzie chcę. Są oczywiście minusy. Trzeba samemu sobie zrobić selfie lustrzanką. Powoli schodzą się turyści, ale nadal nie ma tłumów. Jest jednak zlot szarańczy. Zleciało się chyba całe robactwo z okolicy. Zemsta za chapulines. Na szczęście jest mało ludzi. Mimo to moje wrzaski, skłony i podskoki są drugą atrakcją wykopaliska. Co chwila jakiś uroczy robaczek uderza we nie, przelatuje koło ucha słodko chrobocząc. Jestem na granicy szajby. Ludzie dookoła pewnie zachwyceni. Wykopaliska i występy kabaretu w jednym.

Wracam na spacerek w cywilizacji i nocnym autobusem ruszam dalej. W Oaxaca zostawiam wygodę i godną zabawę. W San Cristobal de las Casas trafię w zagłębie towarzysko-imprezowe. Będzie grubo!

Adiossss

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.