San Cristóbal de las Casas – wioska magiczna (Meksyk cz. 5)
12 godzin w nocnym meksykańskim autobusie okazało się pieszczotą. Naprawdę spałam. Było wygodnie, czysto i temperatura była w sam raz. Była 8 rano i marzyłam o prysznicu. Kierowca taksówki spod dworca podał mi godną cenę i pojechałam do mojego kolejnego gospodarza z couchsurfing. Kierowca chyba za bardzo godzi się na wszystko, bo gdy nie wyrobił zakrętu i rozwalił sobie zderzak, spokojnie wycofał, wziął ode mnie opłatę i odjechał. Zajechałam z fasonem!
Stoję pod lekko rozwaloną bramą i próbuję dostać się do chaty. Dzwonka nigdzie ni ma i wszystko pozamykane. Robię rundę dookoła domu i się drę LUIS LUIS LUIS!!!! Nic. Zero. Cisza. Nagle słyszę, że ktoś zaczyna brać prysznic i śpiewa na całego. Szukam skąd dochodzi ta pieśń. Znajduję małe okienko na piętrze. Jakiś facet strasznie fałszuje. Biorę głęboki oddech i krzyczę LUUUUUIIIIIISSSS! W końcu w okienku pojawia się popiersie młodego faceta. I cieszy się na mój widok, jak na dawno niewidzianą krewną.
Luis miał, według profilu, mieć 56 lat. To chyba jego syn. Próbuję się dogadać po angielsku. Nie jesteśmy językowo kompatybilni. Zaczynam dukać po hiszpańsku „Jestem Karolina z couchsurfing, szukam Luisa”. Facet mi odpowiada po hiszpańsko-portugalsku. Jest to długi, zapewne ciekawy monolog. I tak sobie gaworzy. A skąd jesteś, a że taka sama, a że ja tu sam pod prysznicem. „No tak mi żal, że mama Cię nie umyje, ale gdzie jest Luis?!” Mój nowy kolega cieszy się jeszcze bardziej i dodaje, że pewnie śpi, bo wczoraj aj jaj jaj była taka fiesta! No też się cieszę, ale już wpuść.
Nagle z domu wychodzi inny facet i bez słowa prowadzi mnie do chatki obok. Wchodzę. Tam już stoi Luis w gaciach. Zaspany, ledwo żywy. Mówi: „Witam. Tu jest kuchnia, tu łazienka, tu śpisz, adios, pogadamy potem”. W mojej sypialni są jeszcze dwie dziewczyny, ale właśnie wyjeżdżają. Ma się pojawić Argentyńczyk. Brazylia śpi w domku obok. Chwalmy Pana! Poszłam się oporządzić.
Wróciłam do kuchni. Luis jest już do życia. Bierze kartkę i kreśli mi cały plan mojego kilkudniowego pobytu. Pisze co mam zobaczyć i kiedy. Jest to miłe, ale trochę dziwne. Nie będzie spontanu? Dopiero przy wyjeździe, doświadczywszy imprezowej gościny tego miejsca, wiedziałam, że to było bardzo mądre. Nigdy rano nie wiedziałabym kim jestem i dokąd podążam gdyby nie ta karteczka. Następnie Luis informuje mnie, że lubi ściągać ludzi z ulicy. Zaczepia wszystkich białasów i zaprasza do domu. Będzie tłoczno i wesoło. Jest też zatwardziałym lewicowcem i libertynem. Kocha taniec i muzykę i lubi naprawiać komputery. Idealny profil randkowy! Na końcu dodaje: „urodziłem się tego samego dnia co Ty, dlatego jestem taki fajny!” To jestem w domu! Najpierw mam iść na miasto obmyć grzechy. Czas na tradycyjną rundę po kościołach.
San Cristobal jest w stanie Chiapas i jest typowym miasteczkiem z kolonialnym układem ulic. Małe domki z spadzistymi dachami wyłożonymi czerwonymi glinianymi dachówkami, kolorowe fasady, brukowane uliczki. Niezliczone kościoły różnią się stylami od barokowych po neoklasyczne. Znajdziemy też tu budynki zbudowane w stylu mauretańskim.San Cristobal jest głównie centrum kulturowym. Region jest ubogi. Ludność para się rolnictwem i sprzedażą rękodzieła. W pobliskich wioskach mieszkają prawdziwi potomkowie Majów – Indianie Tzotzil i Tzeltal. Oni tworzą charakter i klimat regionu. To jest ich ziemia.
Idę sobie zatem na miasto. I już w pierwszym kościele trafiam na prywatną ceremonię. Luis dał mi krótką lekcję jak brzmi język Indian Tzotzil. Przy samym ołtarzu klęczy mężczyzna. Drugi modli się głośno i naciera go gałązką. Następnie kobieta z torby wyciąga kurze jajko i też pociera nim klęczącego. Po chwili wyciąga z torby drącą się wniebogłosy kurę. Jednym sprawnym ruchem łamie jej kark. Kura trafia do kurnika Pana. Stoję obok i boję się ruszyć. Wiem, że nie wypada robić zdjęć, ale trzymając aparat na biodrze naciskam spust migawki.
Potem dowiaduję się od Luisa, że prawdopodobnie była to ceremonia oczyszczenia lub przywrócenia duszy do ciała. Indianie Tzotzil wierzą, że każdy człowiek ma dwie dusze. Jedna mieszka w sercu i krwi. Dostajemy ją od bogów. Składa się ona z 13 części. Jeśli zgubimy choć jedną część, musimy pójść po pomoc do szamana. Łatwo utracić część duszy. Strach, upadek, demony mogą nam ją zabrać. Zwierzęta też mają tę duszę.
Druga dusza jest dzielona z naszym dzikim zwierzęcym odpowiednikiem. Może to być jaguar, ale też wiewiórka. Dzielimy ją z zwierzęciem, które jest przetrzymywane przez bogów w wielkiej górze. Jeśli zwierzę zbiegnie bogom, grozi nam niebezpieczeństwo. Dopiero ceremonia może przywrócić nam spokój i bezpieczeństwo, a zwierzę wróci do swej zagrody w górze. Co dziwne, zwierzęta nie mają tej duszy.
Idę dalej na obchód miasta. Pierwsze co się rzuca w oczy to kolorowe fasady budynków. W niektórych sprawnie poukrywane są przybytki jak Burger King czy Subway. Na szczęście bez ohydnych szyldów.
Ulice biegną od wzgórza do wzgórza, co nadaje miastu przestrzeni.
Kościołów jest cała masa i warto do nich wejść żeby trafić na jakąkolwiek ceremonię lub po prostu zobaczyć jak bardzo różnią się stylami.
Często przy samych kościołach są ryneczki gdzie Indianki sprzedają rękodzieło. Sama pozwoliłam owinąć się w spódnicę z szerokim pasem, dostałam też narzutkę-bolerko. Z takim pamiątkowym ładunkiem przebyłam reszty podróży. Do dziś nie wiem dlaczego to kupiłam. Może chciałam być miła, myślałam, że w Polsce będę chodzić w folkowych ciuchach, nie byłam asertywna, chciałam wspomóc miejscową ludność. Nie ważne. Spódnica, pas i bolerko czekają. Oprócz dorosłych, sprzedażą koralików trudnią się dzieci. Te nie mają problemu, żeby zagadać.
Miasteczko tak mi się podoba, że szwendam się uliczkami do późna. Wracam do domu wieczorem i przy stole w kuchni zastaję Brazylię i Luisa. Zaczynamy pierwszą nasiadówkę. Boże ratuj.