Z wizytą u Maximóna nad jeziorem Atitlan (Gwatemala cz. 3)

Na dworcu, w lekko zaczadzonym, Chichi szukałam autobusu do Panajachel. Tę nazwę też skracają. Jadę do Pana. Chodzę i pytam pana o Pana. Stoi pełno autobusów, ale nikt nie reaguje na moje pytania. Szukam kogoś kto pokaże mi palcem mój wehikuł. W końcu chodnikowa rada miasta wskazała mi krawężnik. Usiadłam z nimi. Dookoła żadnego białasa żeby się upewnić czy jadę w dobrym kierunku. Większość rozmawia w języku mniejszości etnicznej. Nie jest to hiszpański. Nie rozumiem ani słowa. Odpowiadam na kilka prostych pytań. Co za jedna jestem, dokąd jadę i skąd jestem. W końcu przyjechał kolorowy autobus. Zostałam do niego wstawiona bez słowa. Wewnątrz swojsko. Naklejki ze Spidermanem i Myszką Miki obok napisów „Pan z Nami”. Droga wyboisto-kręta. Trzymam się kurczowo podłokietnika. Spać nie będę. Bardziej martwię się czy utrzymam poranną herbatkę w żołądku. Podróż dłuży się. Zbieramy z drogi każdego kto tam stoi. Po dwóch godzinach jesteśmy na miejscu.

W Panajachel na dworcu miałam spotkać mojego kolejnego gospodarza. Siadam na krawężniku i czekam na Josue. Dosiada się do mnie lokalny uwodziciel Edi, lat 45. Edi jest poetą: „Twoje oczy są jak jezioro Atitlan.” Rzucam okiem na jezioro. O tej porze dnia i roku mętne…Edi nie odpuszca. „Gdzie jest Twój narzeczony?” Ratunku. Uśmiecham i potakuję. Niech Edi myśli, że nie jestem zbyt rozgarnięta. Z opresji ratuje mnie Josue, który już z daleka widzi, że jestem w szponach lovelasa. Wita mnie jak starą znajomą i idziemy do jego domu. Edi płacze.

Josue jest artystą. Maluje i gra w zespole. Chyba wszyscy go znają w miejscowości, bo każdy mu się ukłonił gdy szliśmy przez Panajachel. Josue przedstawia mnie każdej napotkanej osobie. Jestem bez szans. Na pewno nie spamiętam tych wszystkich osób. Tu chodzi bardziej o mnie. Mają mnie brać za swoją.

Josue ma kilka domków w dużym ogrodzie. Co chwilę przychodzą do niego jacyś ludzie. Artyści i dziennikarze. Dużo politykują i rozmawiają o problemach lokalnych. Żałuję, że nie znam hiszpańskiego na tyle, by móc chociaż zrozumieć o czym rozmawiają. Do ogrodu wpadają też zwierzaki z sąsiednich posesji. Koleguję się z jamnikami. Przynajmniej sobie pogadamy. Dostaję pokój z dużym łóżkiem. Luksus. Kładę plecak i idę zobaczyć okolicę.

Spacer z Josue chyba mnie naznaczył. Jestem witana przez wszystkich. Za plecami słyszę „To koleżanka Josue! Z Polski”. Przystaję i staram się zamienić z każdym kilka prostych zdań typu: Jestem głodna, idę jeść, bardzo tu ładnie, mój żołądek jest jak jezioro Atitlan”. Znajomość z lokalną sławą zobowiązuje. Dom jest z dala od centrum, więc, mając zmysł orientacji meduzy, całą drogę robię zdjęcia żeby pamiętać jak wrócić. Moje IQ szaleje. Całą drogę skupiam się. Droga to głównie labirynt uliczek i dwa mosty. Dziś odpaliłabym MapsMe. Wtedy MapsMe było w głowie.

Za murami na podwórkach domów czasem widzę bawiące się dzieci. To jest dzielnica biedoty, dzieciaki nie mają żadnych zabawek. Są jednak bardzo twórcze. Jedna grupka w najlepsze bawi się nadmuchaną reklamówką. Inna zwłokami szczura. Jeszcze nienadmuchanymi. Słodko. Dzieciaki mnie ignorują. Rodzice zamieniają ze mną kilka zdań. Kobiety w kolorowych sukienkach smażą placki na złoty kolor. Mężczyźni kontemplują swoje pępki.

Centrum Panajachel to po prostu bary i stragany. Tu najważniejsza jest okolica. Jezioro Atitlan, lasy i wulkany. Idę do miasteczka zrobić pranie, zjeść coś i popytać o wycieczkę łódką po jeziorze. Obchodzę okolicę i wracam po południu do domu. Zaczyna lać. Maj to początek pory deszczowej. Jednak majowy deszczyk to pikuś, kapuśniaczek, sama przyjemność. Stękać nie będę.

Tego popołudnia wpadają do Josue znajomi ze stolicy. Opowiadają historie o napadach jakie tam teraz mają miejsce. Kilka razy zostali obrabowani, a kilka dni wcześniej skradziono im samochód podstawiając pistolet do głowy. Odpuszczam zwiedzanie Gwatemali. Pomału zaczyna do mnie docierać, że moja podróż po Meksyku i Gwatemali jak do tej pory jest beztroska. Nie przejmuję się za bardzo, wierzę w ludzi i może jestem za mało ostrożna. Zaczynam myśleć o kupnie saszetki pod ciuchy, do której schowam paszport i kartę bankomatową.

Kolejnego dnia rano siadam w ogrodzie, by wypić herbatkę. Siedzę i nie ruszam się. Kontempluję roślinki dookoła. Koło ucha słyszę turkot. W ułamku sekundy zezuję na bok. Koliber pewnie wziął mnie za lalkę i pije nektar z kwiatka kilka centymetrów od mojej głowy. National Geographic live. Staram się milimetr po milimetrze obrócić głowę, ciesząc się jak głupia. Małe skrzydełka pracują tak szybko, że ich nie widać. Wydaje się to nieprawdziwe. Kawałek ciałka z szarą poświatą wokół skrzydełek pije nektar śmiesznie turkocząc. Aparat w torbie. Zostaje mi tylko patrzenie.

Idę do portu znaleźć łódź. Jest już kilku chętnych: Anglik, Koreanka, Amerykanin. Jezioro jest przepiękne. Przez kilka chwil potrafi być wzburzone jak morze, ciemno granatowe i ponure, by po chwili, gdy nie ma wiatru, stać się lustrzaną taflą i odbijać niebo. Przy samym jeziorze są wulkany z szaliczkami z chmur. Bajka. Płyniemy i wzdychamy. Jest pięknie. Nie rusza to jednak Anglika, który cały czas czyta książkę i w ogóle nie patrzy na okolicę. Może tam mieszka i już go to nie rusza?

Po kolei odwiedzamy różne wioski leżące przy jeziorze. W pierwszej jem drugie śniadanie i obchodzę sama wszystkie podwórka. Koreanka została na brzegu. Amerykanin zniknął gdzieś od razu z Anglikiem. Obchodzę wioskę. Jest sporo ładnych murali głównie o tematyce kawowo-religijnej. „Jezus jedyną nadzieją dla Ciebie. Jezus Panem San Pedro. Tylko Jezus może zmienić Twoje życie”.

Płyniemy do kolejnej wioski-Santiago Atitlan, w której jest tajemniczy posążek – Maximón. Co roku posąg zostaje przeniesiony do innego budynku. Trzeba wiedzieć gdzie. W porcie jest sporo mieszkańców, którzy chętnie, za opłatą poprowadzą do Maximóna. Dla nich często jest to jedyne źródło utrzymania. Wynajmuję starszego Pana. Nie jesteśmy za bardzo językowo kompatybilni, ale to nieważne. Najpierw oglądamy festyn dla dzieci przed kościołem. Dzieciaki rywalizują w gry zręcznościowe. Normalnie wzięłabym udział, ale mamy wyznaczony czas powrotu łodzi, więc przełykam łzy.

Potem idziemy zobaczyć kościół. W Gwatemali, podobnie jak w innych latynoamerykańskich krajach, jest zwyczaj ubierania figurek w ciuchy. Nie dziwią nikogo święci w szlafrokach, czy Jezus z apaszką i turbanem na krzyżu.

Po kościele idziemy do domu gdzie jest wystawiony Maximón. Europejczycy starali się przez lata zniszczyć kulturę i religię mieszkańców Ameryki Środkowej. Na szczęście ludność znalazła swój sposób na obejście narzuconych wartości i wierzeń. Maximón jest wynikiem fuzji pradawnych, przedkolumbijskich, majańskich wierzeń i chrześcijańskich. Dla jednych symbolizuje postać biblijną. Czasem jest Świętym Szymonem lub Piotrem, Judaszem Iskariotą, Dla innych jest wcieleniem starca lub symbolizuje Mama. Mam jest terminem, którym określamy dziadka lub wnuka, podkreślając więzy krwi. Oprócz tego Mam jest bóstwem. Duchem gór, opiekunem czarowników, podróżnych, i kupców. Maximón reprezentuje to w co wierzymy. Jest światłem i mrokiem. Wsparciem i oszustem. Dba o pary, ale też uwodzi. Szamani opiekują się nim, by strzegł wieś. Kiedy zawodzi łamie się mu głowę i grzebie w ziemi. Czysta magia.

Dziś nadal Maximón jest czczony. Pielgrzymki z Ameryki Środkowej odwiedzają figurkę. Ubierają w swoje krawaty, zostawiają mu prezenty, częstują papierosami i bimbrem wlanym do butelek po coli. Po poczęstunku i prezentach szepczą do ucha prośby. Wbijam się w kąt, siedzę i patrzę. Staram się nie przeszkadzać, być niewidzialna i jednocześnie szybko zrobić choć jedno zdjęcie.

Jestem zaczarowana. Uwielbiam takie klimaty. Mój przewodnik zapuszcza korzenie w ziemi. Godzę się z tym, że moja łódź odpłynie beze mnie. Dam sobie radę. Poproszę Maximona.

Wracam do portu. Łódź jest. Amerykanin i Koreanka są. Koreanka leżała na pomoście przez cały czas, a Amerykanin robił zdjęcia na festynie. Nie byli nigdzie indziej. Anglik się spóźnia. Koreanka się piekli. W końcu Anglik wraca. Okazuje się, że szukał Maximona, ale się zgubił. Nie znalazł figurki. Czuję się błogosławiona.

Wracam do Josue. Kolejnego dnia ruszam do Antigua wejść na pierwszy w swoim życiu wulkan.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.