Villa de Leyva i plan Master Chefa (Kolumbia cz. 4)

Gorące i parne pozdrowienia z dość brzydkiego Santa Marta. Jedynym plusem miasta jest bliskość Parku Narodowego Tayrona i Ciudad Perdida-zagubionego miasta w dżungli. Jestem w świetnym hostelu gdzie na towarzystwo narzekać nie można. Jak w końcu się schowałam, to przyszedł do mnie uroczy kilkuletni syn kucharki i zaczął „grać” na gitarze. Myślę, że to była pierwsza lekcja, a po mojej motywacji uwierzył, że grać musi.

Wracając myślami do poprzednich dni, naprawdę zauroczyłam  się miasteczkiem Villa de Leyva. Piękne, spokojne i jak mówią snobistyczne….. A ta kanapa, na której teraz siedzę, to chyba kanapa terapeuty. Dosiadła się teraz dziewczyna i po zareklamowaniu mi wycieczki, zaczęła opowieść o swoim życiu. Wiem już wszystko. Została porzucona przez matkę, potem wychowywała ją babcia, ale zmarła, potem jej ojciec przeprowadził się do Kolumbii, ona za nim, teraz pracuje w szkole od 6 rano do 12. Tak, dzieci zaczynają tak wcześnie szkołę, po 16.oo pracuje jako przewodniczka. Teraz modli się o mężczyznę, ale o złego. Chce żeby było ciężko, bo potem będzie w stanie rozróżnić tego złego od dobrego. Jeśli go spotka. A w ogóle to rozhula swój biznes. Chce sprzedawać ciuchy……siedzę i słucham, kiwam głową…. Pytam, czy naprawdę chce cierpieć, trafić na sukinsyna. „Tak! Wtedy będę wiedziała coś o życiu.”-odpowiada. Hmmm

A więc, do Villa de Leyva dojazd był prosty. Carolina ze swoim tatą zawiozła mnie na dworzec. Tam okazało się, że na autobus muszę czekać trzy godziny, ale jeśli pojadę do Tunja, to tam przesiądę się na busik do Villa i to zaraz. TERAZ. VAMOS! Biegnę z obsługą dworca i już zrywają ze mnie plecak i sadzają koło jakiegoś chłopaka. Dopiero po kilku minutach orientuję się, że to była najszybsza akcja w historii transportu w Kolumbii. Tu normalnie nikomu się nie śpieszy. Jak jedziemy collectivos (busikiem co zbiera stojących przy drodze ludzi) to można naprawdę znieść jajko. Jedziemy, ktoś krzyczy, że chce wysiąść, kierowca zatrzymuje się, pasażer wysiada, po dosłownie 6 sekundach jazdy, krzyczy kolejna osoba itd. A więc przystanek jest tam gdzie tabliczka, pod mango, koło pana z wodą, koło studzienki, koło poczty, koło GDZIE SOBIE ŻYCZĘ. A podróż magicznie się wydłuża. Autobus do Tunja okazał się mega wypasem. Jak dotąd najlepszy. Wygodne siedzenia, podnóżki, cichsza muzyka. Pełen relaks. Rozsiadłam się i po chwili pomocnik kierowcy na ucho gada coś do cichego chłopaka koło mnie. Chłopak bardzo mi odpowiadał, bo nie musiałam specjalnie tłumaczyć mu, a to skąd jestem, a to dlaczego, a jak długo. Mogłam słuchać muzyki i spać. Nagle chłopak zniknął. Zamiast niego usiadła matka z dzieckiem. Mała dziewczynka w pieluszce, bluzce i sztucznym futerku. Girki odziane w kozaczki w panterkę z wywijanym futerkiem od razu powędrowały na moje nogi. OK. Najpierw był matczyny bufet, a potem mała dostała paczkę czipsów i pół butelki coca-coli do picia!!!! No i jak można się było spodziewać po takiej dawce cukru, z dziecka wyszła bestia. LALALA EEEEEEEE AAAAAAAAA ŁAŁAŁA. Dziecko a to turlało się na ziemię, a to stało na matce, albo na mnie. W tym miało spojrzenie głębokości kałuży. Nie udało mi się sprowokować uśmiechu.

W Tunja też od razu przesadziłam się do busika i po kilku godzinach byłam na miejscu. Hostel, który zarezerwowałam był w odległości 5 minut od dworca, także spacerek nie zmęczył mnie. Na progu hostelu powitał mnie Pepe. Obrońca domostwa. Pepe broni drzwi domu swoim ciężarem. Przy bliższym kontakcie liże na śmierć.

Maria-rzutka właścicielka hostelu przepytała mnie jak na policji. A co, a skąd, a po co, a na co. Po wywiadzie zrzuciłam garba i poszłam na obchód miasteczka.

Energia jaka bije z gór na głównym placu miasteczka jest niezwykła. Nic dziwnego, że miasteczko odwiedzają wielbiciele astrologii. I jak koleżanka Marii twierdzi, kręcono tu też odcinki polskiego Master Chefa. ???

20160710_102406

Połaziłam po okolicy. Villa jest rzeczywiście lekko snobistyczna. Drogie knajpy i sklepikiem z rękodziełem i barachłem. Po ulicach przechadzają się pary z pieskami w ciuszkach. Jest też dużo ślubów, co godzina jakieś uroczystości w kościele. Są też pogrzeby i msze za zmarłych, o których informują tablice na ulicy.

Przed zmrokiem wróciłam do hostelu. Po chwili do hostelu zeszli się wszyscy goście. Angielki, Singapurczyk, Hiszpanie, Argentyńczycy, Francuzi. Razem coś gotowaliśmy w kuchni. Prym, sam dla siebie, wiódł Singapurczyk. Z nikim się niczym nie dzielił i tylko narzekał na ceny wszędzie. Przygotował sobie furę chińskiego makaronu z patelni i taką rozgrzaną patelnię, prosto z palnika, położył na stole pokrytym ceratą. I tu sobie nagrabiłam. Mówię mu, że ten obrus zaraz się stopi. Facet (na oko 40 plus vat) zdziwiony, odlepił patelnię od stołu i podłożył pod nią kolejną patelnię! Reszta czekała przy deskach do krojenia aż facet spokojnie, siorbając, zje swoją kolację, drapiąc widelcem po teflonie. Mi już skończył się repertuar pouczeń, więc patrzyłam jak Angielki grzecznie doczekają się swojej kolejki by sobie ugotować kolację. Posiedzieliśmy jeszcze chwilę w patio, a ja zostałam chwilę dłużej by coś napisać. Nagle słyszę okropne chrapanie. Już wiem, że jeśli to jeden z facetów z pokoju, to nie zasnę. Po chwili wydaje mi się, że to chrapanie nie dociera z okna pokoju, ale jest bliżej mnie. Idę za dźwiękiem. dochodzę do zasłonki. Myślę, że to Maria. Delikatnie rozchylam. Pepe! Gorzej niż stary dziad.

Rano, siedzę sobie przy śniadanku i z pokoju wypada Singapurczyk. Namierza mnie i zaczyna wrzeszczeć. Niestety dla niego, śmieszy mnie jego krzyk i nerwy i wymowa bez R. Dowiaduję się, że w bardzo nieprzyjemny sposób spytałam go, czy łazienka jest wolna. Jestem rozpieszczona i on już ze mną skończył. Nie będzie ze mną rozmawiał. Nie Nie Nie. Głupio się śmiejąc mówię mu, że lepiej spytać kogoś czy jest zły, niż domniemywać na podstawie jego głosu czy wyrazu twarzy. Wymuszam na nim by mnie spytał czy byłam zła o zajętą łazienkę. Kiedy mnie w końcu pyta, a ja mówię, że nie, z ust dżentelmena pada FUCK OFF! Ja zaczynam klaskać i gratulować dziwakowi. Wtem zza zasłonki wypada Maria i szybkim krokiem dopada dziada i brzuchem montuje go do krzesła. Mi każe się zamknąć, a jemu daje lekcję savoir vivre. Ja pozwalam jej na mord i idę na miasto. Po paru minutach Maria mnie dopada i zabiera na spacer. „Nigdy, nikt tak się u mnie nie zachował. W prawdzie jeden turysta ją raz popchnął, ale żeby tak brzydko mówić do kobiety. On ma chore serce. Nie ma dobra w sobie.” Uspokajam Marię i mówię jej, że to była zemsta za publiczne zwrócenie mu uwagi, o niszczeniu patelnią stołu. Maria pokazuje mi hotele wszystkich swoich koleżanek i zabiera jeszcze na obiad. W knajpie okazuje się, że dla niej ceny są obniżone o połowę. I tak w lepszej  knajpie zamiast zapłacić za kilkudaniowy obiad z deserem (owoce posypane serem żółtym) 20,000 pesos, płacę 10,000.

„A teraz Ty pójdziesz kupić nam jakieś fajne ciasteczko, a ja zrobię herbatkę”, rozkazuje mi Maryja. Zasuwam więc i kupuję dwa różne, żebyśmy mogły się podzielić.

I jak wracam okazuje się, że Singapurczyka nie ma. Villa de Leyva słynie ze skamielin. Kiedyś nawet ulice były nimi wyłożone. Pewnego dnia odnajdą kamień z mężczyzną po czterdziestce.

Tej nocy nawet Pepe nie chrapał. Rano spakowałam się i pojechałam dalej do San Gil.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.