Guatavita: legenda El Dorado (Kolumbia cz. 3)

Buanas tardes z San Gil!

Dziś byłam na spływie pontonem rzeką Fonce. Było mokro i fajnie. Skala pampersa 4/10. Teraz sucha i najedzona mam trochę czasu by usiąść i spisać swoje wrażenia z poprzednich dni. San Gil głównie oferuje szeroki wachlarz sportów ekstremalnych. Samo miasto jest mało ciekawe. Wolę siedzieć i pisać w hostelu, który mi sprzedał wycieczkę pontonem i bilet do Santa Marta. Dziś o 20.00 jadę nocnym autobusem nad karaibskie wybrzeże gdzie mam zamiar ponurkować i pójść na trekking do zagubionego miasta. Zatem zbieram siły.

Ostatnio skończyłam na drugim dniu w Bogocie. Trzeciego dnia wybrałam się nad jezioro Guatavita. Najpierw przeprawa dwoma miejskimi autobusami na Terminal Norte w stolicy i tam już co kilkadziesiąt minut można złapać busika do miejscowości Guatavita. Na szczęście nie musiałam czekać na połączenie. Poprosiłam kierowcę by mnie zawołał jak będzie przy drodze nad jezioro i wygodnie się rozsiadłam. Było to ważne żeby nie skończyć w samym miasteczku, gdzie też jest jezioro, ale nic nieznaczące historycznie. Żeby dotrzeć nad „święte”jezioro trzeba wysiąść przy znaku, który jest kilka kilometrów przed miasteczkiem i dalej iść pieszo. No dobra. W autobusie zdaję sobie sprawę jak bardzo boli mnie głowa i jak moje IQ nie daje rady. Kierowca włącza muzykę na cały regulator. Siedzę pod głośnikiem. Trrrrrrrąbki, bbbbbębny, tatatatalerze i powtarzające się refreny. Grupa muciachos wyje „amor, amor, amor”, albo „me vida, me vida, me vida”. Łeb mi pulsuje, czuję że mam rumieńce. Chcę zasnąć. Pomału odpływam. Nagle bachor przede mną wypluwa z siebie pisk. Ja walę głową w szybę i widzę po lewej znak. LAGUNA DE GUATAVITA. Kierowca jedzie dalej. Pełznę do niego i pytam, „czy to tam być jezioro”. Kierowca łapie się za głowę. Tak, zapomniał. Przez chwilę cały autobus szepcze coś o tym, że będę szła na pieszo. Babcie kiwają głową ze współczuciem. Trochę nie wiem o co im chodzi. Wysiadam i podchodzę do znaku. Laguna de Guatavita 7 km. Madre de Guadelupa y Guatavita!!! Idę i idę. Ledwo przeszłam 200 metrów pod górę i już wiem, że nie dam radę. Serce mi bije szybko, łeb pulsuje, a droga cały czas pod górę. Soroche sprawia, że moja kondycja nie istnieje. Liczę ile potrwa moja męka. Stoję i myślę. Droga jest straszna i wiem, że mało co tu jeździ. Szanse na stopa są marne. Nagle z chatki obok wychodzi dziadek w sombrero. I tu następuje dialog bardzo jednostronny. Po minucie dziadkowego elaboratu nad moim losem, przerywam panu i mówię, że nie rozumiem, ale chcę nad jezioro. Przechodzimy do negocjacji. Dziadek rzuca cenę. Obracam głowę by uruchomić IQ i zrozumieć ile mam zapłacić. Dziadek myśli, że się zniechęcam i od razu, bez bicia, obniża cenę. „Vamos”-mówię. Wsiadamy do czerwonej mydelniczki i klekocząc i stukając pniemy się drogami polnymi pod górę. W końcu zatrzymujemy się u bram parku. Muszę kupić bilet wstępu na teren parku. Dziadek wpada na pomysł, że pójdę sobie dookoła jeziora. Wyjdę z drugiej strony, a on tam na mnie będzie czekał. Jednak mam mu teraz dać 3/4 kasy. Mówię, że nie ma takiej opcji. Teraz połowa, a potem reszta. Dziadek bada moją prawdomówność prosząc ludzi obok żeby sprawdzili po angielsku czy nie kłamię. Akurat idzie babka, co świetnie zna angielski. Chwilę gadamy i sama się upewniam ile jest wyjść po drugiej stronie i czy mogę się zgubić. Jest jedno wyjście. Zatem zgoda! I znowu wspinam się ścieżkami do jeziora.

I tu kilka informacji historyczno-geograficznych. Jezioro jest na wysokości około 2670 metrów n.p.m. Prawdopodobnie jest efektem uderzenia meteorytu. Ma odpływ i podziemne dopływy. W dalekiej przeszłości, jeszcze przed konkwistadorami odbywały się tu ceremonie religijne.I tu właśnie, ze względu na te ceremonie prekolumbijskich Indian Czibcza, zrodziła się legenda El Dorado-krainy obfitującej w złoto.

Według legendy żył sobie kacyk Chibcha. Miał niewierna żonę, która miała romans z jednym z wojowników. I jak w to indiańskich bajkach bywa, mąż kazał zabić kochanka, a jego flaczki podać żonie na kolację. La Cacica de Guatavita z rozpaczy i pewnie niestrawności wraz z córką rzuciła się w otchłań laguny. Mąż chyba pożałował i zainicjował zwyczaj składania lagunie darów ze złota i kamieni szlachetnych. Myślał, że w ten sposób żona wybaczy mu i zaopiekuje się jego ludem. Później, każdy nowo wybrany szef wioski składał dary jezioru. Legendy oczywiście dotarły do konkwistadorów i współczesnych śmiałków, którzy uparcie próbowali wydobyć skarby z otchłani. A to osuszając jezioro, a to nurkując. Niewiele udało im się wydobyć podczas osuszania. Do tej pory żaden nurek nie dotarł na dno laguny.

Samo jezioro zmienia kolor w zależności od pory roku i dnia. Jest szare, zielono-szmaragdowe, niebieskie. Całe otoczone jest górami, a dookoła pełno zieleni. Naprawdę warto je zobaczyć.

Przeszłam wyznaczonym szlakiem i w końcu dotarłam do jedynego podobno wyjścia. Dziadka nie ma. No dobra, to idę dalej. Po chwili dochodzę do rozwidlenia i nie mam żadnego pomysłu, w która stronę jest Bogota, Zurych albo chociaż domek dziadka. Stoję, robię zdjęcia, próbuję odpalić GPS. Nagle, w oddali, biegnie kobieta i strasznie się drze. Koło niej zapewne biegnie pies, bo coś szczeka. Psa zasłaniają krzaki. Nie wiem czy to duża czy mała bestia. Po szczeku, stwierdzam że mała. Babcia, rękoma, wykonuje gest wynocha stąd. Sio! Rozglądam się, nie wiem dokąd spadać. Myślę, że zanim mnie wyprosi ze swojego pola, spytam ją dokąd iść. Babcia dopada mnie i spośród setki jej słów słyszę. „Czerwony samochód, pan w sombrero!” Jestem uratowana. A stwór to brudny, mały owieczko-pies. Pani babcia zaprasza mnie do swojego sklepiku i częstuje serem i bocadillo- przesłodką dżemową galaretką. (Je się razem) Orientując się, że mało rozumiem, babcia daje mi krótką lekcję. „Oto jest ser. To jest ser z mleka krowy. Mojej krowy.” I w tym momencie pokazuje mi leżącą naprzeciw krasulę, która odpowiada nam MUUUUU! To już znam czterech mieszkańców wsi.

Po chwili przyjeżdża mój kierowca i namawia mnie bym jeszcze zobaczyła samą miejscowość Guatavita i tam łapała busa do Bogoty. On poczeka przy drodze czy złapię bezpiecznie busik. Jestem tak głodna, że decyduję się jechać. Obchodzę Guatavitę, zachodzę do knajpki na zupę i wracam do Bogoty.

Na miejscu próbuję uparcie znaleźć mój autobus do domu Caroliny. Gapiąc się na rozpiskę, w ostatniej chwili orientuję się, że wracam innym autobusem, tak jak na początku mnie szkolono. Nie B13, a H13. Oglądam się, H13 właśnie zamyka drzwi. Skokiem tygrysicy wbijam się do wehikułu, po drodze lekko szturchając tarasującą wejście dziewczynę. Z bogactwa słów jakimi mnie obdarzyła, zrozumiałam tylko: „STUPIDA” (czyli debilka). Oj, nieładnie, przecież nie chciałam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.