Casa Isabella-domek w dziczy (Kolumbia cz. 5)
Ten post będzie krótki, ponieważ piszę go na komórce. Z niewiadomych przyczyn i mimo pomocy kilku osób, nie udało mi się połączyć z siecią na laptopie. Wracam zapiskami do San Gil. Warto tam pojechać tylko dla pobliskiej Barichary i sportów ekstremalnych. Ale o nich potem…
W San Gil na noclegi wybrałam położony za miastem hostel Isabella. Miało być przede wszystkim cicho. Są oczywiście małe problemy z dojazdem, bo trzeba wsiąść do colectivo i wypatrywać po krzakach znaku Casa Isabella, ale z pomocą kierowcy, da się radę.
Na miejscu okazało się, że będę jedynym gościem. Właścicielem są Amerykanin i Francuz. Chwilowo był tylko Paul. Przeprowadził się do Kolumbii z Chicago. Ma dosyć Ameryki, tamtejszych mediów i polityki. A zwłaszcza strachu, którym telewizja zaraża widzów.
Mieszka sobie więc z pięcioma psami i trzema kotami w domku wśród zieleni. Czas spędza na chodzeniu wokół domu i zajmowaniu się ewentualnymi turystami. Ostatnio kupił kury, a jego wspólnik zaczął pięć chleb. Jest sielsko. Co rano przychodzi sprzątaczka i pomaga im ogarnąć dom. W budynku głównym i dwóch altanach może nocować piętnaście osób. Pracy więc jest mało.
Przyjechałam, wygłaskałam wszystkie psy, wysłuchałam ich historii. Ten znaleziony w worku przy drodze. Ten w mieście. Co pies to historia. Tylko koty same przyszły.
Po głaskaniu dostałam, jak na vice-psa przystało, miskę wegetariańskiego żarcia i Paul oprowadził mnie po gospodarstwie. Jak pokazał mi prysznic i kibelek, stojące bez specjalnej osłony na dworze, to już wiedziałam, że na noc wstrzymam trawienie. Do kibelka w nocy lepiej wejść z kubkiem wody żeby spłukać ewentualne robale. No słodko!
Nagle rozpętała się straszna burza. Siedzieliśmy sobie na werandzie i patrzyliśmy jak pas zieleni przed domem zmienia odcień na bardziej soczysty ton. Na tym wąskim odcinku rosną drzewka kawowe, bananowce i cała masa kwiatów i roślin, których nie znam. Dookoła domu pełno jest mangowców. Można zbierać je prosto z drzewa albo wybrać te leżące na ziemi, które nie zostały jeszcze pogryzione przez kochające owoce psy.
Po chwili zachwytu burzą, zgasło światło. Paul próbował coś naprawić, ale w moim pokoju sytuacja okazała się zbyt skomplikowana. Dostałam więc altankę wspólnika. Plusem była moskitiera i duże łóżko. Minusem-położenie na pagórku i luźna konstrukcja z desek umożliwiająca robakom wszelkie niezapowiedziane wizyty.
Paul poszedł spać, a ja spróbowałam coś jeszcze popisać. Kot nie przestawał łazić po mnie, a przyroda wydawała takie odgłosy, że wkrótce zapragnęłam zamknąć się w mojej altance. W nocy oczywiście obudziłam się i mimo małej latareczki kilka razy potknęłam się w drodze do kibelka. Tam szybki rekonesans kogo by tu podtopić. Szybki sik z latarką w zębach i ucieczka do altanki. Owinęłam łóżko moskitierą i nasłuchując cykania, cmokania, trzeszczenia, zawodzenia i dzwonienia łańcucha największego psiego mordercy okolicznych kur-bokserki Ciaty, zasnęłam.
Rano obudziło mnie dziwne pianie kur. Coś między radością ze zniesionego jajka, a oburzeniem ze jego straty. Otworzyłam oczy. Na poduszce koło mnie siedział nieduży robak. Niestety poznałam go z klapkiem. Poszłam wziąć prysznic, na który nie miałam odwagi wieczorem ze względu na atlas robali siedzący na ścianie. Nazbierałam mango, zrobiłam jajecznicę z pomidorami i cebulą, które kupiłam koło dworca, a Paul zrobił sok. Dołączyła do nas sprzątaczka Sandra i po zmówieniu przez Paula modlitwy dziękczynnej zjedliśmy śniadanie patrząc jak koliber też je swoją porcję nektaru z kwiatka tuż obok. Nie poczekał na aparat. Nazajutrz wrócił, ale udało mi się go uwiecznić tylko z kilku metrów. Spytałam o kury i poranne jajkobranie. Okazało się, że poranne odgłosy wydawały ptaki, które wyglądają jak czarne indyk i jedzą padlinę. Ucieszyłam się, że nie wypieprzyłam się na amen w drodze do kibla.
Po śniadaniu Paul i Sandra ścieli maczetą wielką kiść bananów. Smak takiego dzikiego banana jest po prostu boski. Sam aromat i słodycz.
Pojadłam i pojechałam kupić bilet na nocny autobus do Santa Marta, zarezerwować rafting i zwiedzić pobliską Baricharę. O nich następnym razem. Pobyt w Casa Isabella utwierdził mnie w przekonaniu, że jestem z miasta. A liść na głowie i robaka na poduszce lubię tylko raz na sezon.