Jerozolima i Betlejem (Bliski Wschód cz. 8)
Do Ammanu przyjechałyśmy krążownikiem, który pamiętał czasy Roosevelta. Tradycyjnie do pięcioosobowego samochodu weszło siedmiu pasażerów. Jedynie kierowca miał siedzenie dla siebie. Ulga.
Pokoik bez okienka już na nas czekał. Rzuciłyśmy torby i poszłyśmy na miasto dowiedzieć się jak najszybciej można dojechać do Jerozolimy.
Na Bliskim Wschodzie trzeba pytać o połączenia co najmniej trzy razy. Zawsze można trafić na naciągacza, co twierdzi, że połączenia nie ma. Stała śpiewka to: „autobusu nie ma, ale mój kolega pojedzie gdzie chcesz”, i „only for you my friend good price”. Robimy wywiad. Kilka osób wskazuje nam taksówki ze specjalnym napisem, który mówi „Most Husseina”. O to mamy pytać kolejnego dnia. To hasło. Zaklęcie, które sprawi, że dojedziemy do samego przejścia granicznego. Spokojne wracamy do jamy przepakować torby. Nie warto zabierać wszystkiego. Część łachów i pamiątek zostawimy w recepcji w Ammanie.
Nazajutrz rano zakładamy najbrudniejsze ciuchy żeby nas nie wzięli na kontrolę osobistą i ruszamy na postój taksówek dalekobieżnych. Pochodziłyśmy po dworcu, minęłyśmy autobus, którego naganiacz twierdził, że nie jedzie do granicy z Izraelem. Wybrałyśmy taksówkę. Kierowca miał inteligentną twarz. Wkładam łeb i pytam powoli „Hussein Bridge? Yes?” Chłopak patrzy rozumnie w moje oczy i odpowiada „YES”. Cudownie. Pakujemy się do środka, dołączają do nas inni pasażerowie. Jedziemy. Zadowolone, że nie marnujemy czasu na czekanie.
Po kilku wizytach w Ammanie już mniej więcej pamiętałam gdzie jest co w mieście, więc trochę mnie zaskoczył fakt, że kierowca jedzie do centrum miasta. Jedzie i jedzie. Pasażerowie wysiadają, inni wsiadają. Każdemu opowiadamy historię życia. I tak sobie jeździmy. Ubaw po pachy. W końcu nieśmiało chrząkam i pytam kierowcę, kiedy w końcu będzie Most Husseina. Boję się powiedzieć słowo na I. W końcu chłopak staje i dzwoni gdzieś. Podaje mi telefon i ze słuchawki dobiega pytanie dnia „Where going?” czyli „Dokąd jedzie?” Jeszcze spokojnie tłumaczę tajemniczemu tłumaczowi po drugiej stronie, że chcę na Most Husseina, ponieważ jadę do Izraela. Kierowca bierze telefon i długo gada z tłumaczem. Jedzie jeszcze kilka ulic dalej, zatrzymuje samochód pod jakimś budynkiem i oznajmia. „Hussein Bridge! Israel!” Rzuciłam wiązką pozdrowień po polsku w kierowcę, zapobiegłam udarowi mózgu u siebie i wypuściłam kolejną wiązankę przekleństw. Tu angielski jest zbędny. Ważny jest gniew. Ten na to „NO ENGLISH, NO ENGLISH”. W końcu zaczęłam wrzeszczeć jedno słowo we wszystkich odmianach świata „Policja! Police! Polizei” To nie pierwsza tego typu sytuacja, że sobie jeździmy bez celu i marnujemy czas, robiąc za lalki w taksówce. Tym razem miałam już dosyć zabawy w jeżdżenie bez celu po mieście. Chłopak zajarzył i odwiózł nas z powrotem na dworzec. Tam nadal stał ten sam autobus. Tym razem zagadałam pasażerów i okazało się, że to ekipa z Palestyny jedzie do domu. Zabrałyśmy się z nimi. Po drodze wysłuchałyśmy ich historii o kontrolach granicznych, a komisja autobusowa oceniła nasze szanse na wjazd do Izraela na 50%. Byłyśmy w Libanie, a to duży minus dla izraelskich celników. Nagle spośród wszystkich straszących nas pasażerów wystąpił amerykański Żyd i obiecał nam pomóc na granicy gdybyśmy miały problemy.
Autobus zatrzymał się i po krótkiej kontroli wojska jordańskiego przesiedliśmy się do kolejnego autobusu. Potem krótki odcinek przeszliśmy pieszo. Przy budynkach granicznych bałagan i zamieszanie. Dziesiątki ludzi, zero porządku, grupki, kolejki. Nie wiadomo o co chodzi. Między nami chodzi wojsko i wyrywkowo sprawdza dokumenty. Do mnie podchodzi jakiś gówniarz w cywilu i pyta czy mam wizę izraelską. Mówię, że nie. „To nie dostaniesz!”-odpowiada. To fajowo. Nasz amerykański znajomy prowadzi nas do innej kolejki. Tam żołnierz zabiera nam torbę i rzuca ją na stertę innych bagaży. Kolejka porusza się w żółwim tempie. W końcu jesteśmy w jakimś budynku. Przed stanowiskami celników są kabiny na kontrolę osobistą. Przy nas kilka żołnierek ściąga z wózka inwalidzkiego, ubraną w czador, niepełnosprawną kobietę i wciąga ją po ziemi do kabiny. Zza zasłony wystają jej nogi. Kotara wybrzusza się i faluje. Tak wygląda rewizja. Zaniemówiłyśmy. W końcu czas na nas. Najpierw macanie, potem wchodzimy do kabiny gdzie zostajemy oczadzone jakąś parą. W końcu rozmowa z celniczką. Prosimy by nie dawała nam pieczątki do paszportu, tylko na osobnej kartce. Chcemy jeszcze w przyszłości wjechać do krajów arabskich, dla których izraelska pieczątka jest niedopuszczalna. Najpierw jednak seria pytań o nas, imiona dziadków i naszą podróż. W końcu dostajemy wizę.
Po stronie izraelskiej nasz znajomy wskazuje nam autobus do Jerozolimy i po południu jesteśmy przy murach Starego Miasta. Tu zamieszkamy. Okazuje się, że jesteśmy w dzielnicy arabskiej. Baśka siada na chodniku, ja szukam. Możliwości jest wiele, ale czasem ceny są zawrotne. Wybieramy hotel w dzielnicy arabskiej, którego drzwi wychodzą na stronę chrześcijańską, na samą Via Dolorosa. W hotelowym lobby na piętrze kilkoro obcokrajowców zachęca mnie do zatrzymania się w tym hotelu, mówiąc, że najlepsze są tu śniadania. Okna lobby wychodzą na Meczet na Skale. Lepiej być nie mogło. Dostajemy pokój z łazienką, dwoma łóżkami. Jest czysto i schludnie.
Idziemy na spacer. Turystów bardzo mało, więc od razu przyciągamy uwagę sprzedawców i naganiaczy. Każdy nasz gest jest interpretowany. Jak wyciągam mapę to kilku facetów podbiega i pyta dokąd idziemy. Jak stoimy gdzieś za długo, czytając przewodnik, to sprzedawcy wychodzą i każą nam odejść, bo zasłaniamy ich wystawy. Inni (niewidzialni) turyści nie widzą, co oni sprzedają. Jest nerwowo. Chcemy spokojnie zwiedzać. Dziś chcemy tylko pochodzić, a kolejnego dnia przejść spokojnie Drogą Krzyżową. Najpierw chcemy się upewnić, czy to właśnie jest Via Dolorosa. Pytam jakiegoś łysego faceta. Siedzi w kawiarni, pije herbatę, nie wygląda na naganiacza. Ten wstaje i na moje pytanie o kierunek drogi zaczyna biec i ciągnie nas ze sobą. Biegnie i krzyczy. Chodzi nam tylko o numer stacji Drogi Krzyżowej. Biegniemy z nim, myśląc, że po prostu nie ma czasu, a nasza wybrana stacja jest za rogiem. Widzę numery niektórych stacji. Są częścią krajobrazu. Czasem częścią czyjegoś straganu z warzywami. Nagle wbiegamy do jakiegoś kościoła i słyszymy. „Tu go umyto i namaszczono, a tu pochowano.” No i przeszłyśmy Drogę Krzyżową w skupieniu i spokoju…
Jestem zła, ale dziękuję panu za wskazanie kierunku. Ten mówi na głos, że teraz mamy mu zapłacić. No to ja też mówię głośno, że ani mi się śni. No bo za co? Za przypadkowy sprint? I tak stoimy przy grobie Chrystusa i się awanturujemy. Facet wyciąga jakąś legitymację i mówi, że jest z policji. Ja też mam kilka legitymacji i też zaczynam mu machać przed nosem. Pytam gdzie ma umowę z nami i kto z nim uzgadniał jakąkolwiek wycieczkę. Mam ochotę przegryźć mu tętnicę. Takiego chama i oszusta nigdy nie wiedziałam. Na szczęście po kolejnej ostrej wymianie zdań, cwaniak odpuszcza.
Wychodzimy by ochłonąć i kontynuować nasz spacer. Miasto jest wyludnione, nie ma turystów. Wrażenie jest naprawdę dziwne. Żydzi, Arabowie i Chrześcijanie razem naganiają do sklepów, zapraszają do knajp. Idziemy coś zjeść i obmyślić kolejny dzień. Zatrzymujemy się na dłuższą chwilę przy Ścianie Płaczu. Obserwujemy modlących się Żydów. Zauważamy, że tak jak u Muzułmanów, kobiety i mężczyźni modlą się osobno. Tu nikt nas nie zaczepia, nie wciąga do sklepu. Stoimy i patrzymy.
Wracamy wieczorem do hotelu i poznajemy innych gości. Są dwie młode Francuzki, 70-letni Amerykanin – Paul z Phoenix, 70-letnia Amerykanka – Caroline mieszkająca w Paryżu, młoda niewidoma Polka mieszkająca w Niemczech, Amerykanka koreańskiego pochodzenia. Każdy ma jakąś historię i kolejne wieczory mijają nam na rozmowach.
Paul urodził się w rodzinie żydowskiej w Austrii. Gdy wybuchła wojna jego rodzina została wywieziona do obozów, a jemu udało się uciec. Długo błąkał się po wsiach, szukając schronienia u dalszej rodziny, sąsiadów i nieznajomych. Nikt go nie przyjął. Kilkakrotnie pytał się mnie, jak sądzę dlaczego nie chcieli go przygarnąć. Nadal nie pozbył się traumy i nie zrozumiał dlaczego nikt nie chciał pomóc małemu osieroconemu dziecku.
Caroline jedynie opowiedziała o swoim dziadku, który zginął w komorze gazowej w Auschwitz. Pytała czy w Polsce wciąż jest duży antysemityzm. Dała mi opowiadanie po francusku i poprosiła bym je przetłumaczyła w Polsce i odesłała jej do Paryża. Caroline najczęściej krytykowała politykę i kulturę arabską, kłócąc się z Polką, która z miłości do swego wykładowcy przeszła na Islam. Polka, której nowego arabskiego imienia nie pamiętam, a karteczka z jej namiarami zginęła nam podczas dalszej podróży, dzielnie i bez emocji odpierała ataki. Jej wiedza zrobiła na mnie duże wrażenie. A fakt, że mówi po polsku, niemiecku, angielsku i arabsku totalnie mnie rozłożył na łopatki. Stwierdziłam, że nie mam nic na swoje usprawiedliwienie, że jeszcze nie mówię kilkoma językami. A tu niewidoma dziewczyna płynnie rozmawia po arabsku z recepcjonistą, kłóci się z Amerykanką, a nas pyta, rozładowując napięcie, czy chcemy zobaczyć jak wyciąga swoje szklane oczy. Izrael nie był jej pierwszym celem podróży poza Europę. Dziewczyna jeździ po wszystkich krajach, w których może ćwiczyć arabski. Poznaje w hotelach ludzi i prosi ich by ją oprowadzili po mieście i opowiedzieli jej co widzą. Tak było i w Jerozolimie.
Dzielnice Jerozolimy są niezwykle urokliwe. Różne zapachy, światło i ludzie. Przejścia z dzielnicy chrześcijańskiej do arabskiej czy armeńskiej są magiczne. Różne stroje, jedzenie, świątynie. W 2005 roku było trochę nerwowo. Wszędzie stała policja i wojsko. Kontrole, bramki, prześwietlanie toreb były częste. Nawet przed wejściem do restauracji czy muzeum trzeba było poddać się kontroli. Bezpieczeństwo najważniejsze. W dzielnicy żydowskiej było pełno młodzieży z karabinami. Muszą nosić broń podczas całej kilkuletniej służby wojskowej. Nawet jak są ubrani w zwykłe ciuchy.
Kolejnego dnia razem z Paulem próbujemy dostać się do meczetu Kopuła na Skale. Próbujemy przekonać strażnika by nas wpuścił. Jednak nic tego. Chodzimy tylko dookoła meczetu i wyobrażamy sobie jak jest wewnątrz. To tam znajduje się skałą, na której Abraham chciał złożyć w ofierze swojego syna Izaaka. Meczet Al Aksa jest dostępny dla zwiedzających, więc oglądamy go wraz ze szkołą koraniczną obok.
Paul wraca do hotelu, a my po krótkim odpoczynku, decydujemy się jechać do Betlejem. Koło bramy Damasceńskiej miały stać szeruty-taksówki dalekobieżne. Chodziłyśmy tam sporo czasu, ale nie mogłyśmy jakoś znaleźć tych samochodów. Mnóstwo było naganiaczy, co wskazywali nam swoje samochody, podając przy tym zwariowane ceny za dojazd. W końcu jakiś przechodzień zaprowadził nas do autobusu dla Palestyńczyków i nim dojechałyśmy do granicy. Okazuje się, że długość drogi z Jerozolimy do Betlejem zależy od check-pointu, na który kierowca dostanie zgodę. Może to być droga na okrętkę. Pasażerowie w autobusie żalili się nam, że taka jest polityka izraelska. Chcą ich zniechęcić do podróżowania. Można mieszkać przy jednym przejściu granicznym, a mieć zgodę na przekraczanie granicy kilkadziesiąt kilometrów dalej. Autonomia Palestyńska jest odgrodzona od Izraela wysokim, betonowym murem. Zatrzymujemy się przy nim na dłuższą kontrolę i za murem przesiadamy się do minubusa.
Mur robi przygnębiające wrażenie. Wokół pełno wojska i dział bojowych. W południe dojeżdżamy do Betlejem. Zwiedzamy Bazylikę Narodzenia Pańskiego i Mleczną Grotę. Na mieście nie ma żadnych kontroli i można się swobodnie przemieszczać .
Gorzej z powrotem. Okazało się, że musimy wracać przez inny check point. Wsiadamy do taksówki wieloosobowej i jedziemy. Check point miał być tuż tuż, a tu robimy objazd całego Betlejem. Nie odzywamy się. Hasło Jerozolima checkpoint zostało rzucane. Myślimy, że kierowca wie dokąd jechać. W międzyczasie z taksówki skorzystało już pięćdziesiąt osób, a my cały czas w niej. Pytam kierowcę, co się dzieje. Ten każe nam wysiąść i pokazuje kierunek w jakim mamy iść. Okazało się, że tak sobie jeździłyśmy jako obwoźna atrakcja turystyczna. Obok jest stacja benzynowa i dla pewności pytam pracowników czy to prawda, że check point jest za rogiem. Okazuje się, że właściciel miał polską dziewczynę i trochę mówi po polsku. Tłumaczy nam, że przejście jest gdzie indziej, ale on nam pomoże. Siadamy na herbatkę i rozmawiamy. Pan narzeka na politykę i na to, że nie może spokojnie prowadzić interesów. Wszędzie są kamery, które go obserwują. Do szkoły dzieci idą jednym check pointem, wracają przez inny. Woła syna i prosi go by nas odwiózł do granicy. Tam ponownie przechodzimy kontrolę. Tym razem jest długa i drobiazgowa. Nasze dokumenty krążą z rąk do rąk. Zależy nam na czasie a ostatni autobus do Jerozolimy zaraz odjeżdża. Izraelski żołnierz w ogóle się nie śpieszy i spokojnie patrzymy jak nasz transport znika z granicy. Pytam się żołnierza co teraz? Ku naszemu zdziwieniu, nie zastrzelił mnie, tylko wyszedł na ulicę i zatrzymał inny rozpędzony autobus. Wsiadamy. Wewnątrz sami ortodoksyjni Żydzi. „Nie wolno Ci z nimi rozmawiać” mówi mi żołnierz. Muszę się jednak dowiedzieć dokąd jadą. Podchodzę niebezpiecznie blisko do jednego pana. Ten zasłania się kartką i przez nią rozmawia ze mną. Okazuje się, że jadą do Mae Szearim – ortodoksyjnej dzielnicy Jerozolimy, do której mało kto ma dostęp. Szczerze mówiąc bardzo nam to pasuje. Miałyśmy ją na liście, ale nie sądziłyśmy, że się nam uda tam dostać. Mimo naszych próśb, nic nie płacimy za dojazd. W Mea Szearim spacerujemy i robimy obserwacje. Dzielnica jest brudna i zaniedbana. Kobiety z gromadkami dzieci, mężczyźni w grupach stoją przed sklepami i dyskutują. Wszyscy zerkają w naszym kierunku. Nasza obecność budzi niezdrowe zainteresowanie, więc szybko wracamy do hotelu. Nieproszone weszłyśmy do ich świata.
Kilka dni w Jerozolimie to zdecydowanie mało. Mimo, że udało nam się zobaczyć najważniejsze miejsca: Drogę Krzyżową, Bazylikę Grobu Świętego, Ścianę Płaczu, Ogrójec Getsemani, Mury i Bramy Starego Miasta, teren wokół Meczetu na Skale (sam meczet był niedostępny dla innowierców), meczet Al.-Aksa i przejść się po kilku wzgórzach. Stare Miasto najpiękniej wygląda z wzgórz i tarasu naszego hotelu. A najpiękniej o świcie, kiedy ulice są puste, a koguty z różnych dzielnic rozmawiają ze sobą jednym językiem nieświadome podziałów i kłótni stworzonych przez ludzi.