Petra, w poszukiwaniu świętego Graala (Bliski Wschód cz. 9 ost.)

Na sam koniec podróży po Bliskim Wschodzie zostawiłyśmy sobie Petrę. Dojazd z Ammanu do Petry jest prosty i nie ma sensu się nad nim rozwodzić. Po prostu idzie się na dworzec, albo zajezdnię busów i się jedzie. Do wyboru: autobus, bus, dzielona taksówka. My pojechałyśmy autobusem.

W samym mieście pełno grup turystycznych, więc o hotel trudno. Udało nam się znaleźć pokój u chłopaków, którzy mieli dolary w oczach i jak mogliby, braliby pieniądze za każdy nasz oddech. Hotel zwyczajny, bez wygód, ale z klimatem. Ruiny zostawiłyśmy na kolejny dzień, a tymczasem poszłyśmy szukać oferty wyjazdu do pobliskiej pustynnej atrakcji-Wadi Rum. Znalazłyśmy biuro, które obiecało nam samochód z przewodnikiem i objazd pustyni z noclegiem. Znali też naszego recepcjonistę i ten obiecał dopatrzeć wszelkich szczegółów.

Wieczorem w hotelu wraz z innymi turystami obejrzałyśmy film „Indiana Jones i ostatnia Krucjata” i zapamiętałyśmy gdzie schowany jest Graal. Oglądanie tego filmu jest tradycją każdego hostelu. Zabytek staje się jeszcze bardziej tajemniczy.

Od kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Petrę w filmie Indiana Jones wiedziałam, że koniecznie chcę zobaczyć to miejsce. Ruiny miasta Nabatejczyków położone są wśród skał. Aby dotrzeć pod główną atrakcję trzeba przejść przez wąwóz. W mieście z łatwością można spotkać kombinatorów, którzy za małą opłatą wprowadzą, nielegalnie, chętnych przez skały na teren ruin. Uznałyśmy, że lepiej jednak kupić bilet i wspomóc opiekę nad tym zabytkiem. Z samego rana ruszyłyśmy pod bramę „parku”. Indiana wjeżdżał do wąwozu konno. Podobno na czas zdjęć filmowych zamknięto cały kompleks ruin. My wraz z dziesiątkami innych osób w i niezliczoną hordą chłopców na osiołkach dostałyśmy się na teren zabytku pieszo . Wówczas powinna grać podniosła muzyka. Nam wwierciło się w uszy jedno osiołkowych taksówkarzy hasło: „taxi donkey up, taxi donkey down!

Nabatejczycy dotarli w te rejony już przed naszą erą. Miasto leżało na ważnym szlaku handlowym. Tam krzyżowały się drogi kupców z Arabii, Indii, Egiptu. Zatem kwitł handel i może to przyczyniło się do zmiany trybu życia Nabatejczyków, którzy porzucili koczowniczy tryb życia i zdecydowali się osiąść w Petrze. Na początku Nabatejczycy mieszkali w namiotach i jaskiniach. Nie mając żadnych tradycji architektonicznych zaczęli drążyć w skałach budowle przypominające te z Syrii, Egiptu czy Grecji. Powstały pałace, świątynie, grobowce, teatr. Najbardziej znana budowla to Al-Khazneh- Skarbiec Faraona. To tam Indiana znalazł Graala.

Droga do Skarbca wiedzie przez wąwóz i pustynię kamienistą. Dookoła góry z grobowcami w jamach skalnych.

Po dwudziestu minutach dochodzi się do najbardziej ekscytującego miejsca. Złoto-czerwonej szczeliny między dwoma wielkimi skałami. Najpierw widać fasadę Skarbca i w końcu wchodzi się na dziedziniec …. pełen turystów i miejscowych pozujących do zdjęć z wielbłądem. Trzeba nałożyć filtr i wyobrazić sobie jak kiedyś tu mogło wyglądać. Na pewno również było pełno ludzi, ale zamiast koralików i podrabianych figurek sprzedawali mięso, wodę, albo kadzidło.

Indiana w Skarbcu odkrył cały kompleks komnat. Nam udało się znaleźć jedno puste pomieszczenie. Nie Graal dla nas. Jednak, Petra zaliczona. Odhaczyłam marzenie z listy.

Temperatura sięgała 50 stopni, ale ruszyłyśmy dalej w kierunku Klasztoru. Fasada tego zabytku jest znacznie większa. Położony jest na otwartej przestrzeni i dookoła jest mniej turystów. Weszłyśmy jeszcze na wzgórze zobaczyć księżycową panoramę terenu.

Wkrótce poczułam, że pomału zaczynam odpływać. Nie miałam siły ruszyć ręką i dalsze odkrywanie Petry w takiej temperaturze nie miało sensu. Wróciłyśmy do hotelu na sjestę, a recepcjonista spragniony rozmowy zadał mi (a może majaczyłam) pytanie prosto z debaty Biblijno-filozoficznej: „Co masz na obronę żony Lota?”  Miałam jedynie „YYYY aaaaa”. Odpoczywałyśmy do wieczora i wtedy jeszcze raz poszłyśmy zobaczyć Petrę nocą. Nasze ówczesne aparaty nie były w stanie zrobić przyzwoitego zdjęcia. Nocą Petra nabiera innego wymiaru. Cisza, spokój, muzyka, zapalone świece.

Kolejnego dnia miałyśmy załatwiony samochód z kierowcą do Wadi Rum. Miał mówić po angielsku i zapewnić nam nocleg na pustyni u Beduinów.

Rano podekscytowane przygodą wsiadamy do naszego jeepa i próbujemy nawiązać kontakt z kierowcą. Jest zerostronny. Dziś pewnie bym wysiadła i szukała kolejnego transportu. To były nasze ostatnie dni podróży i czas nas naglił. Chciałyśmy natychmiast wyruszyć i coś zobaczyć zanim z nieba zacznie lać się żar. Uzgodniłyśmy jeszcze na karteczce kilka miejsc, do których pan kierowca ma nas zawieść i ruszyłyśmy, przeklinając nieuczciwego recepcjonistę.

Kierowca w ogóle się nie przejął tym, że nie byłyśmy z nim językowo online. Nas ogarnęła głupawka. Pan ochoczo zatrzymywał samochód, podprowadzał nas pod malunki skalne gdzie przedstawiał nam scenki z życia. Po arabsku z dużą, dużą gestykulacją. Byłyśmy super widownią. Same oklaski i uśmiechy. Zero pytań. Kierowca się spełnił aktorsko, gdy odegrał scenę samouduszenia. Zacisnął swoje grabie na szyi i cisnął. Wywalił język, przewracał oczami. Klaskałyśmy. Myślałyśmy, że chociaż nocleg u Beduinów okaże się taki jak w umowie. Nic z tego.

Zamiast rodzinki były typy spod ciemnej gwiazdy. Zamiast tradycyjnego namiotu, dość stabilne namioty z trzciny i kuchnia pod skałą. Weszłyśmy do naszego namiotu. Był zajęty. Ktoś wrzucił do niego … niedojedzoną bułkę i właśnie jadło ją stado mrówek. W następnym na materacu siedziało czarne jajko z owłosionymi girami. Dla mnie za dużo. Nie chciałyśmy zwierzątku przeszkadzać i poszłyśmy do kuchni. Usiadłyśmy na siedziskach pod skałą i stwierdziłyśmy, że to lepsze miejsce na nocleg. Powiew wiatru, rozgwieżdżone niebo.

Kucharz dołączył do nas na plotki. Całe szczęście, że mówił po angielsku. Opowiedział nam swoją historię życia. Jest uchodźcą z Libii. Wynalazł silnik samochodowy działający na wodę i teraz najemnicy firm paliwowych chcą go zabić… Poczułyśmy, że to odpowiednia pora, by pojeździć po okolicy na wielbłądach. Ruszyłyśmy w nieznane. Liczne samotne postrzępione skały stojące na pustynni kamienistej są niezwykłym krajobrazem, jak z innej planety. Nic dziwnego, że tu kręcili „Marsjanina”.

Pojechałyśmy za jedną skałę i oczom nie wierzę. Widzę samochód, a z niego wysiada Japończyk i pyta mnie gdzie tu jest obóz. No jak to gdzie. Za rogiem! Pomachałam w kierunku naszej osady. Nagle dojeżdża do nas dziwny koleś o dość europejskich rysach. Snuje nam jakieś opowieści, że jest najemnikiem. Dziwnie reaguje na nasze komentarze po polsku i zaczynam podejrzewać, że to jest Polak. Jedziemy jeszcze na wzgórze zobaczyć zachód słońca i wracamy do osady. Siadamy przed naszym namiotem i kontemplujemy gdzie spędzić noc. Po chwili, przed nami zatrzymuje się … autobus. Normalny widok na pustyni kamienistej. Kilkanaście osób wysiada i stają przed nami w ciszy. Z szeregu wychodzi jedna dziewczyna i pyta nas skąd jesteśmy. Zaczyna się wywiad w ciemności. Jakiś głos z tłumu zadaje pytanie, dziewczyna zgrabnie tłumaczy je na angielski. Odpowiadamy. Polska, turystki, matka, córka, zwiedzamy, jest pięknie. Tłum reaguje entuzjastycznie. W końcu my pytamy o to samo. Baśka, na wieść, że goście są z Palestyny reaguje oklaskami. Każe mi przetłumaczyć, że popiera wolną Palestynę. Zostajemy przyjęte do rodziny. Zaczynają się tańce.

Po kilku godzinach Palestyńczycy wyjeżdżają, a my tą noc spędzamy w kuchni. Nie chcemy dzielić materaca z kudłaczkiem. Baśka w obawie o naszą cnotę, śpi ze scyzorykiem.

Rano ruszamy do Akaby, która okazuje się turystyczną mekką, pełną makdonaldsów, burgerkingów. W pokoju hotelowym mamy telewizor z kablówką i szerokim wyborem filmów przyrodniczych dla dorosłych. To miasto mogłoby być wszędzie. Klimatu brak. Jedyną zaletą jest położenie nad Morzem Czerwonym. Recepcjonista poleca nam nurkowanie. Dzwoni po kolegę, który ma szkołę nurkowania.

Nigdy przedtem nie nurkowałam, więc robię dość skrupulatny wywiad. W końcu jedziemy nad morze i okazuje się, że będziemy nurkować z trojgiem Polaków. Świat jest mały. To mój pierwszy podwodny świat. Wszystko mnie zachwyca.

Jeszcze tego samego dnia jedziemy do Ammanu. Autobus zatrzymuje się na dworcu. Kilkunastu kierowców taksówek toczy walkę o pasażera. Szarpią wszystkich wychodzących. My też jesteśmy oblegane. Szukamy inteligentnej twarzy. Mało który kierowca umiał bez problemu trafić do naszego hotelu. Kilku facetów drze się wniebogłosy. Z tego wrzasku wyodrębniamy jeden głos. Ktoś nas woła. Opada nam szczęka. To Farez- nasz kolega, taksówkarz, który kilkadziesiąt dni temu wiózł nas do okolicznych zamków. Spotkać tego samego kierowcę w wielomilionowym mieście! Nie sądziłyśmy, że jego obietnica kiedykolwiek będzie spełniona. Farez zawozi nas, jak obiecał za darmo, do hotelu i kolejnego dnia na lotnisko. Nasza przygoda z Bliskim Wschodem dobiegła końca.

Po tej wyprawie wiedziałam, że nigdy nie chcę jechać na zorganizowany wyjazd. Bycie wożonym, doprowadzanym wszędzie zabiera cały urok podróży. Odkrywanie miejsc samodzielnie, niezależność, poznawanie ludzi, spanie w hotelach dla tambylców, a nie w dostosowanych pod turystów molochach, jedzenie na ulicy jest znacznie lepsze. Każdy kto lubi odkrywać i ceni sobie wolność może to zrobić. To proste!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.