U boćków w Tarudancie i na występach w Marakeszu (Maroko cz. 4)
Tarudant na zawsze pozostanie w mojej pamięci jako miasto bocianów. To miasto ongiś było stolicą Maroka i jak inne marokańskie miejscowości ma typową zabudowę centrum: medynę, otoczoną murami obronnymi. Tam znajdziemy suk, garbarnię i kasbę. Starego Tarudantu strzegą bociany. które zamieszkały na murach, a jedna parka nawet na minarecie. Niezwykły widok jak na hałaśliwe centrum miasta.
Suk ma wiele tajemniczych sklepików i tu można dostać wszystko. Są kolorowe przyprawy usypane w kopce, kory drzew, herbaty, ciasteczka. Pan czarownik ma ambrozje, pomady, maści na wszelkie boleści, ekstrakty, suszone jaszczurki, szczątki zwierząt oraz mydło i powidło. Obok są stare instrumenty, lampiony i części Arki Przymierza. Magia orientu.
Na jednym straganie sprzedawca kosmetyków postanowił zrobić Adzie wojenny makijaż. Tak namaszczona zwiedzała miasto. Będąc kobietą wieżą (pow. 180 cm) wzbudzała respekt dzielnicy.
W medynie znajdziemy urokliwe zaułki, pałace i podwórka. Nasz hotel ma ładne zielone patio, gdzie można się schować przed upałem i hałasem.
Wieczorem, kiedy temperatura jest bardziej znośna, idziemy na miasto coś zjeść. Wychodzimy poza medynę zobaczyć, jak wygląda nocą nowocześniejsza część miasta. Tu jest miejscami europejsko i luksusowo. Są sklepy Ives Rocher, sieciówki odzieżowe i restauracje z fast foodem. Przypadkiem jesteśmy świadkami ceremonii ślubnej. Idziemy z tłumem i śpiewamy „Ona temu winna”. Weselnicy maszerują i grają na tamburynach. Najpierw kroczą mężczyźni. Chłopcy niosą złote tadżiny, kobiety niosą fast food, drobne zawiniątka i skandują jakieś życzenia. Jakiś pan ciągnie wózek z truchłem barana i workiem ryżu. Baran miał więcej szczęścia. Zabito go przed imprezą. Na czele korowodu kroczył cielaczek. Ten jest za ciężki, by go nieść, więc zostanie zarżnięty jak sam dotrze do celu.
Po kolacji wracamy do hotelu. Zapowiada się pierwsza zimna noc. To wpływ Antyatlasu. Jest szokujące 18 stopni i po raz pierwszy musimy założyć polary. Temperatura powinna nam najmniej przeszkadzać. Za oknem orkiestra silników i klaksonów nie przestawała grać. Większość motorynek wydaje się nie mieć żadnych tłumików. Za każdym razem, gdy udawało nam się odrobinę zmrużyć oko, pojawiał się komar gigant na benzynie. Gdy w końcu mózg przyzwyczaił się do hałasu, pojawił się nowy dźwięk. Kuźnia! Ktoś otworzył warsztat i zaczął kuć. Monotonne rytmiczne uderzenia. Kiedy już kowal wykuł 100 podków i poręcze do wszystkich domów, przyszły one. Psy. Zaczęły naradę. Ada w ciemności rzuciła pytanie: „Czy tu jest kurna jakaś zajezdnia psów?” Sierściuchy nic sobie z tego nie robiły. Ujadały dalej, grupowo. Byłam na granicy szajby. Bardzo chciałam zasnąć, ale w hałasie nie da rady. Gdy wreszcie psy poszły, pojawiły się dwa gangi dziadów. Jeden ubrany po europejsku, drugi tradycyjnie. Postanowili, tuż pod naszym oknem, stoczyć awanturkę. Gardłowe zgłoski, podniesione tony i tona argumentów. Nie wytrzymałam. Otworzyłam okno i wrzasnęłam po polsku: „Czy panowie muszą tak od rana nap……ć? Zamknąć się i do doooooomu!” Tu chodzi o pokazanie złości, o oburzony ton, a nie bycie językowo online. Załamałam się. Panowie nawet nie spojrzeli skąd ten babski krzyk. Nie ma mnie i mojego oburzenia. To, że nie zasnęłyśmy dłużej niż minutę nikogo nie obchodzi. Ta noc była miodzio.
Rano poszłyśmy do recepcjonisty, by nam zmienił pokój na wychodzący na patio. Spełnił nasze oczekiwania i dorzucił buziaka oraz ścisk cycka gratis. Nie miałam siły na strzał z dynki w czółko. Zjadłyśmy śniadanie i poszłyśmy na targ kupić jakieś suweniry. Na każdym straganie usłyszymy frazesy typu: „Best price for you my friend”. Kolejne triki to na przykład udawanie, że dziś są ważne imieniny imana i tylko teraz cena jest najlepsza. Jutro będzie o wiele drożej. Następny trik dla białasów to udawanie, że się waży na przykład bransoletkę. Sprzedawca kładzie biżuterię z namaszczeniem na wagę i udaje, że długo coś tam liczy. On waży waszą naiwność i portfel. Mamy cały dzień, bawimy się tym. Odwiedzamy wszystkie sklepy i wszędzie ćwiczymy sztukę targowania. Pijemy herbatkę ze sprzedawcami, opowiadamy o życiu i spokojnie proponujemy niższą cenę. Upatrzyłam sobie latarenkę i próbuję zbić cenę. Bawię się wyśmienicie. Sprzedawcy puszczają nerwy. „Jesteś gorsza od Berberów, bierz sobie tę latarenkę i idź.” No to wzięłam i poszłam, myśląc, że to żart. Odchodzę powoli z łupem pod pachą, zerkam przez ramię na sprzedawcę, ten macha: „odejdź zarazo, a kysz”. Wracam po chwili i mówię mu, że dam mu 1/4 ceny. Godzi się, ma mnie dosyć. „Ty berberyjska kobieto!” – syczy do mnie przez zęby. Po zakupach poszłyśmy znaleźć jakąś restaurację. Większość mogłaby być zamknięta razem z ulicą ze względu na zagrożenie epidemiologiczne. Tam też najczęściej jest najwięcej ludzi i zdecydowanie najsmaczniej. Poznajemy stałych klientów. Niektórzy mężczyźni wydają się siedzieć w knajpach cały dzień. Non stop. Ich źródło utrzymania jest dla mnie zagadką. Jemy kolację i pijemy bezalkoholowe piwko marokańskie.
Wieczorem mamy w pokoju kolejną atrakcję. Pana gekona i pana karalucha. Do karalucha można strzelać, albo po nim skakać. Jest wielki. Dajemy sobie z nim radę i przeprawiamy go za tęczowy most. Gekon siedzi na ścianie na wysokości trzech metrów. Nie doskoczymy. O gekonach mało wtedy wiedziałam. W rzeczywistości są śliczne, nieszkodliwe i pożyteczne. No i ładnie szczekają. Ich obecność w pokoju gwarantuje brak owadów latających. Jednak ówczesny brak wiedzy i wyobrażenie, że mi spadnie w nocy na twarz zadziałały. Poszłyśmy po pomoc. Znalazłyśmy jakiegoś pana i na migi wytłumaczyłyśmy mu swoje fobie. Pan wrócił do naszego pokoju uzbrojony w …. pustą butelkę plastikową i szczotkę do kibla. Gekon zaśmiał się. Pan zaczął żonglować i nie wiedziałyśmy czy ten szoł jest dla nas czy jaszczurki. Gekon olał pana performance i nawet nie drgnął. Ani śmiechu, ani oklasków. Podziękowałyśmy panu za występy. Wtedy Kobieta Wieża zdjęła karnisz i tak wydłużoną ręką wyprosiła gekona za okienko. Tej nocy spałyśmy jak zabite.
Kolejnego dnia jedziemy sześć godzin wesołym autobusem do Marrakeszu. Dodatkowo obserwujemy walkę z bezrobociem. Prócz kierowcy jest kilku pomagierów. Jeden dociskacz: dociska drzwi, inny bokser: sieje strach i posłuch u pasażerów. Jest też biegacz. Ten jest zawsze przez kilka minut jedną nogą na zewnątrz i rozpędza laczkiem nasz pojazd. Potem odpoczywa, bo dociskacz dociska drzwi. Jest też „usadzacz”. Co przystanek, a jest ich setki, wsiadają sprzedawcy z butelkami z wodą, gumami do żucia, chusteczkami. Wchodzi też niewidomy pan i siada Adzie na kolankach. Dziewczyna powinna więcej jeść, to by rozróżnił kolana od podłokietnika. Pan śpiewnie recytuje Koran. Modlimy się, oby nie wszystkie 114 sury. Ada sprawdza pana zęby. Są blisko. Następnie pojawia się część artystyczna dla wojerystów: pan z siusiakiem na wierzchu, oddaje mocz przed autobusem. Normalni ludzie mają zasłonięte okna. My nie. Jest i gwóźdź programu: tankowanie przy chodzącym silniku z fajką w zębach. Bombowo!
Dojeżdżamy wieczorem. Normalnie, gdy jestem sama w podróży, nigdy nocami nie szwendam się po zmroku po mieście. A przynajmniej póki nie poznam okolicy. W Marrakeszu jest inaczej. Wieczór to najlepszy czas na poznanie centrum miasta. A zwłaszcza placu Dżami Al-Fna. Mieszkamy tuż obok. To zdecydowanie największa atrakcja miasta i zabytek niematerialnego dziedzictwa UNESCO. Do XIX wieku odbywały się tu publiczne egzekucje oraz handel niewolnikami. Dziś dzieje się tu wszystko. W dzień występują dręczyciele zwierząt. Są treserzy skutych w łańcuchy i przebranych za baletnice makaków. Treserzy kóbr są bardziej okrutni. Węże mają albo usunięte zęby albo zszyte pyszczki, tak by mogły tylko wysunąć język, ale nie mogły ugryźć. „Hipnotyzerzy” męczą zwierzaki, zmuszając do tańca przy dźwięku fletu. Zwierzak w końcu umiera z głodu lub pragnienia, a właściciel będzie miał kasę od głupich gapiów na kolejne zwierzę. Najlepiej w ogóle nie podchodzić, nie robić zdjęć, nie sponsorować tego okrucieństwa. Na placu w dzień są też kobiety, które robią tatuaże z henny. Tu trzeba uważać. Barwnik może uczulać lub być lekko toksyczny. Lepiej wcześniej zrobić wywiad, gdzie robią to bezpiecznie. W Marrakeszu jest kilka kawiarni, gdzie tatuażystki pracują w bardziej higienicznych warunkach.
Na plac najlepiej przyjść po zmierzchu. Otwiera się mnóstwo restauracji i straganów z orzechami, daktylami i sokami. Każde stanowisko ma swój numer i swojego naganiacza, który nawet siłą zaniesie nas do swojej knajpy. Serwuje się głównie mięsa, szaszłyki i tadżiny.
Nocą pojawia się mnóstwo artystów najróżniejszego sortu. Żonglerzy, berberyjscy bajarze, tancerze, muzycy, dentyści, uzdrowiciele, sprzedawcy marzeń o płonącym konarze. A nawet jeden quasi striptizer. Ten występ przypominał końcówkę wesela w remizie strażackiej. Wujek Zenek, lekko zawiany i bezwstydny, powoli ściąga z siebie ubranie i układa je na kupeczkę. Rusza się i ma w nosie, że nie do rytmu muzyki. Ważne, że podoba się weselnikom. Gapie klaszczą i podjudzają artystę. Marrakeszeński MedżikMajk rozebrał się do pieluchomajtek. Pokręcił pupcią, podwinął jedną nogaweczkę, postawił sobie szklankę na głowę, podniósł jedną nogę i pokazał bioderko. Tłum eksplodował entuzjazmem. Posuwistym krokiem podszedł do nas. Wsunęłam mu banknocik w bezpiecznym miejscu na bioderku. Tłum oszalał. Radości nie było końca. Wiwat on, wiwat ja!
Jesteśmy oczarowane. Zatrzymujemy się co krok i słuchamy dźwięków ludowych instrumentów i boysbandu niewidomych. Zachwycamy się strategią marketingową pana, sprzedającego ziołową wiagrę. Jego takt i zdolności cenzurowania opowieści o braku potencji są imponujące. Tu substytutem konara był długopis. Pisak, trzymany na wysokości Wacława to opada, to się podnosi. Jest popyt na „Marrocan Viagra”.
Nie chcemy być gorsze. Najpierw dziewczyny robią sobie tatuaże, potem zarabiamy na nie. Wyciągam mgiełkę do ciała, pryskam Adę i ta, po dotknięciu przez magiczny pył, podnosi nogę lub robi przysiad. Jest szał! Idziemy jeszcze do restauracji, popatrzeć na plac z góry.
W 2006 roku najlepszy widok na plac był z restauracji Argana. W 2011 zamachowiec zostawił tu gitarę wypełnioną materiałami pirotechnicznymi i zdalnie ją wysadził. Zabił kilkanaście osób. Dziś restauracja nadal działa, ale wchodzący do niej goście przechodzą przez bramkę i są w razie wątpliwości sprawdzani. Widok jest równie piękny. Podczas pobytu w mieście w 2019 roku z moim lektoratem zjedliśmy tu bardziej wypasioną kolację. Najpierw odtańczyliśmy poloneza na placu i odparliśmy ataki dość agresywnej dziewczynki, sprzedającej chusteczki. Dziewczynka myślała, że sprzeda chusteczki siłą i przeszła do klapsów.
Marrakesz ma mnóstwo zabytków wartych zobaczenia. Dla mnie to miasto magiczne. Sama medyna może pochłonąć nas na cały dzień. Można się tu szwendać, patrzeć na ludzi i oglądać stragany, wąchać, próbować i targować się do oporu. Są tu ukryte w podziemiach piekarnie i manufaktury kosmetyków i olejków. Ludzie są serdeczni i otwarci.
Prócz suku na pewno warto zobaczyć meczet Kutubijja zwany meczetem Księgarzy. Jest to największy meczet w Marrakeszu (69 metrów wysokości) i jego budowę rozpoczęto w XII wieku. Nazwa wzięła się od sprzedawców, którzy swoje stragany z rękopisami mieli przy meczecie. Do meczetu innowiercy nie mają wstępu. Podobno wewnątrz, na kolejnych piętrach, jest sześć sal.
Nasz przewodnik z 2019 roku wybrał sam najważniejsze zabytki Marrakeszu. Prócz medyny, która skrywa pełno wspaniałych zaułków, meczetu Kutubija, zabrał nas do Pałacu Bahia. Piękna budowla położona w mandarynkowym ogrodzie. Zbudowana w XIX wieku, przez budowniczego sułtana Si Moussy, miesza style sztuki islamskiej i marokańskiej. Sułtan trzymał tu swoje hurysy, konkubiny i żony. Po rozmiarach pomieszczeń dowiemy się, które były dla niego najważniejsze. Prócz pokojów panienek, są jeszcze sala administracyjne i wizytowe.
Plan przy pałacu przeszedł znaczną renowację. W 2006 roku był zaniedbany i szarawy. W 2019 roku zachwyca kolorem mozaik i geometrią wzorów.
W 2006 roku zwiedziłyśmy jeszcze Nekropolię Sadytów z XVI wieku. Mauzoleum z bogato zdobionymi grobowcami, ogrodami i dziedzińcami. Kolejne dynastie średnio dbały o groby przodków. W XVII wieku nawet je zamurowano, by zniszczały. Znaleźli je Francuzi, lecąc nad miastem i odrestaurowali grobowce.
Kolejnym wspaniałym zabytkiem jest meczet i medresa Alego Ibn-Jusufa z XII wieku. Do meczetu raczej niemuzułmanów nie wpuszczają, ale na teren przepięknej medresy wejdziemy. Piękne mozaiki i sztukaterie. Medresa jest pośród zgiełku medyny, a panuje tu nastrój skupienia i spokoju. Przewodnik w 2019 roku zarzekał się, że jest w remoncie. W 2006 roku była otwarta i byłyśmy w niej same.
Jest jeszcze jedno miejsce, które totalnie mnie oczarowało. To ogrody Majorelle wraz z muzeum YSL. Budynek należał do projektanta. Dwa i pół akra roślin, alejek i zaułków i kilkadziesiąt lat pracy francuskiego artysty Jacques Majorelle. W latach 50 ubiegłego wieku posiadłość kupił Yves Saint-Laurent, któremu to zawdzięczamy obecny stan i kolorystykę rezydencji. Na terenie jest jeszcze Muzeum Berberyjskie i Sztuki Islamskiej, ale na pewno warto zajrzeć przynajmniej do ogrodu i do muzeum projektanta mody. W ogrodzie zawsze jest tłum turystów. W muzeum YSL odnajdziemy spokój. Nie wolno robić zdjęć, ale to dobry zakaz. Panuje tu półmrok. Na ciemnym tle niczym dzieła sztuki są wyeksponowane sukienki, biżuteria i torebki. Jest sala kinowa i tablica interaktywna z historią mody. Szczerze, nigdy nie interesowała mnie moda, ale tu oniemiałam. Jeśli można określić muzeum słowami powabne, eleganckie i zmysłowe, to takie jest YSL. Malutkie i z klasą.
Mimo to, że byłam w Marakeszu dwa razy po kilka dni, nadal uważam, że nie widziałam 1/4 miejsc. To miasto dynamicznie się rozwija. Powstają nowoczesne dzielnice z Starbuksami i fastfoodami. Medyna nadal jest prawdziwą bramą do orientu. I póki nie poddała się westernizacji, trzeba z niej korzystać i się zachwycać.