Seroksan i Udasan: wędrówki i popijawy (Korea Południowa cz. 3)
Po Seulu i strefie zdemilitaryzowanej zatęskniłam za przyrodą. W Korei nie brak parków narodowych i pięknych szlaków górskich. Palec na mapie padł najpierw na Park Seroksan. Pojechałam do Sokcho gdzie zamieszkałam w hostelu. Mimo bliskości parku nie poznałam nikogo z kim mogłabym pójść na mały trekking. Wiedziałam, że sama nie powinnam się szlajać po trasach, których w ogóle nie znam. Postanowiłam mimo to pojechać do bram parku i może tam poznać kogoś z kim mogłabym zrobić jakąś pętelkę. Usiadłam na przystanku, z którego odjeżdżały autobusy do Seroksan i gapiłam się ludziom na buty. Taki casting. Po kilkunastu minutach ujrzałam je. Trekkingowe! Patrzę na twarz. Biała! Zagaduję. Amerykanka, mieszka w Korei z narzeczonym, uczy angielskiego i właśnie się zastanawia czy wrócić do domu i się uczyć czy jechać na spacer po górach. Specjalnie nie musiałam jej namawiać. Pojechałyśmy.
Parki Narodowe w Korei w mają świetną infrastrukturę. Do samych bram parku dojeżdżają autobusy, w parkach są kolejki linowe dla wygodnych i świetnie opisane szlaki dla lubiących wyzwania. W 2015 kawiarnie, restauracje i stragany z jedzeniem, wodą i alkoholem były u podnóża gór, jak i na trasach i szczytach. W tym roku widziałam się z Tonyą w Polsce i powiedziała, że z niewiadomych przyczyn nie sprzedaje się już wody i jedzenia na trasach. A Koreańczycy kochają jeść i pić w górach. I to wysokie procenty też. Mało kto dziarsko wspina się miarowym tempem. Przystanki są częste. A to by zaparzyć kawkę i zjeść ciasteczko. A to by zrobić nieskończoną liczbę zdjęć. No i by strzelić kielicha. Szokiem był dla mnie widok dość zawianych ludzi schodzących ze szlaku. Profesjonalny strój, liny, raki, kijki nie chronią przed ewentualnym upadkiem gdy nóżki się plączą. Jednak najważniejsze dla mnie było to, że Koreańczyk, na łonie przyrody, wspomagany procentami, zagaduje. Nasza dwujęzyczna rozmowa opiera się tylko na intonacji i mruczeniu, ale jest miło.
Tonya znała Seroksan bardzo dobrze więc poprowadziła mnie prostym szlakiem po położonych w parku świątyniach buddyjskich. Sama jest Buddystką i ma duży szacunek dla miejsc kultu. Dziwi się ludziom innych religii, którzy naśladują zachowanie Buddystów w świątyniach. Tłumaczy mi, że powinnam wchodzić bocznymi schodami, nie siadać ze stopami zwróconymi do Buddy, nie mantrować bezmyślnie i nie robić zdjęć modlącym się ludziom. Oprowadza mnie wokół świątyni i tłumaczy symbolikę malowideł naściennych. Dopiero dzięki niej zrozumiałam, że każda świątynia ma na sobie namalowaną odmienną opowieść. Do tej pory traktowałam te obrazy osobno.
Po paru godzinach wracamy do bram parku i spotykamy się z jej znajomymi w restauracji.Po południu wróciłyśmy do Sokcho. Nie brak tam restauracji z różnorodnym jedzeniem. My przeprawiłyśmy się barką do wioski Abai zamieszkałej przez uchodźców z Korei Północnej. Barkę przeciąga się liną samodzielnie. Sama wioska nie jest ciekawa, ale jest świetny wybór knajp podających wszystko od dań mięsnych, przez owoce morza i warzywka. Jadłyśmy ośmiornicę nadziewaną warzywami i ryżem.
Wieczorem wróciłam do hostelu, a kolejnego dnia pojechałam do Parku Udasan. Tam w hostelu poznałam Belgijkę, z którą pojechałam najpierw do muzeum Edisona, a potem na prosty spacer po górach. Moje buty trekkingowe nadal suszyły się w hostelu i miałam tylko sandałki. Zatem trasa musiała być spacerowa.
Muzeum założone z prywatnej inicjatywy. Pełne gramofonów, żarówek i wszystkiego związanego z dźwiękiem oraz samym właścicielem, którego zdjęcia są na każdym kroku. Dołączamy do grupy i zwiedzamy muzeum po koreańsku. Koreańczycy grzecznie chodzą za oprowadzającym i pojękują przy najciekawszych fragmentach. AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA. Niestety nie wiemy co właściwie jest mówione, więc tylko podziwiamy dźwięki wydawane z gardeł turystów i pudełek muzycznych uruchamianych przez oprowadzających. W parku Udasan podstawowym miejscem pielgrzymek jest skała przypominająca twarz bądź penisa jak mówią miejscowi. Mimo braku rekwizytu, nie miałyśmy problemu żeby się dogadać jak tam dotrzeć. Po drodze zaliczyłyśmy kilka przystanków, by wraz z zrelaksowanymi Koreańczykami wypić kawę i zjeść ciasteczko. Było miło. Park Udasan podobnie jak Seroksan ma wszystko, co turysta zapragnie. Oznaczenia są czytelne, zgubić się nie można. Nawet oznakowali ostatnia toaletę na trasie. Złożyłyśmy pokłony skalistemu twarzo-fallusowi, zjadłyśmy obiad i wróciłyśmy do hostelu. Obiadem były dania na chybił trafił z menu. Mnie tylko interesowało to, by nie były to ssaki. Dostałam zupę i kilka przystawek warzyw i ryżu. Marie dostała zupę z lodem i obok łyżki i pałeczek …. nożyczki.
Kolejnym przystankiem były ponownie duże miasta, także krótki przystanek z dala od zgiełku i hałasu był mi potrzebny.