Piramidy Meroe – skarb pustyni (Sudan cz. 3)
Rano tuktukiem pojechałyśmy na dworzec w Atbarze, by złapać autobus jadący w kierunku do Meroe. Autobus się znalazł. Siedzimy relaksujemy się, bo nie odjedzie zanim się nie zapełni. Dworzec to krzesełka przed niskim budynkiem, w którym jest kasa. Gadam z dziadkami dworcowymi. Tematy to skąd jesteśmy i komentarze do otaczającej nas rzeczywistości. Kupując bilet dwadzieścia razy, dla pewności, tłumaczyłam dokąd jedziemy. Pokazywałam mapę. Oooo tu jesteśmy, a ja chcę tu tu i wysiąść, tu przy piramidach położonych na pustyni zaraz koło drogi. Pokazałam zdjęcie piramid. Kiwali głowami. Spokojna siedzę i myślę o wodzie i jedzeniu. Żołądek trawi się sam. Nigdzie nic nie ma, bo to Ramadan. Wspominam wczorajsze racuchy, które herbaciarka nam usmażyła. Tu bieda i głód. Zaczynam podsłuchiwać rozmowy ludzi dookoła. Słyszę, że pada nazwa Meroe. Jestem spokojna. Jednak pada też często inna nazwa miasta. Patrzę na mapę. Nie!!!!! Jest inne Meroe. W inną stronę. I bez piramid. Tutaj ludzie mają naprawdę luza i po raz kolejny widzę, że raczej nie słuchają jak się im tłumaczy czego się chce. Szybko zmieniłyśmy bilety, stołki, dziadki dworcowe i w końcu wsiadłyśmy tam gdzie trzeba.
Baśka wytłumaczyła na migi kierowcy gdzie BUS STOP. Po dwóch godzinach podróży zatrzymaliśmy się na pustyni i kierowca pokazał nam głową majaczące na horyzoncie piramidy.
Sudan ma ich więcej niż Egipt. Nie są jednak tak wielkie, ani dobrze zachowane. Wielokrotne europejskie ekspedycje niszczyły je w nadziei znalezienia skarbów. Ruszyłyśmy przez pustynię. Od drogi do piramid był może zaledwie kilometr, ale mamy tyko po pół litra wody na łeb. Nagle słyszymy pisk. Z daleka zaczął zasuwać w naszym kierunku dziadek z wielbłądem-blondynem. Dziadek jest po prostu pustynną taksówką i zgodził się wrzucić nasze tobołki na blondyna i razem poczłapaliśmy.
W biurze przy piramidach obudziliśmy grupę zaspanych strażników i panią kasjerkę. Pani zgodziła się przyjąć opłatę w dolarach i zabroniła nam wspinać się na piramidy.
Meroe to starożytne miasto w Nubii, od VI w. p.n.e. było ośrodkiem kultury, a od 300 r. p.n.e. do 350 r. n.e. stolicą królestwa Kusz. W tym czasie Meroe było również nekropolią nubijskich królów. W IV w. n.e. miasto zostało opuszczone.
Liczne prace wykopaliskowe, prowadzone były również przez polskich archeologów. Odsłonięto nekropolię królewską obejmującą kilkadziesiąt niewielkich grobów i piramid z komorami podziemnymi. Wysokość sudańskich piramid to zaledwie od 10 do 30 m. Jednak pustynny krajobraz dookoła. Brak innych zabudowań, tworzą niepowtarzalny klimat tajemnicy. Są tu jeszcze pozostałości kilku pałaców królewskich i świątyni Amona oraz inne budowle sakralne, resztki budynków mieszkalnych i resztki pieców hutniczych.
W 2011 roku stanowisko archeologiczne na wyspie Meroe zostało wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Piramidy niczym czarne zęby wystają z złotego piasku, rozrzucone na przestrzeni kilkuset metrów. Powłóczyłyśmy się same wśród nich. Piasek, żar, mocny wiatr i tylko my.
Po zwiedzaniu dziadek odprowadził nas do drogi gdzie chciałyśmy łapać co się da, a tu po minucie zatrzymał się autobus do Chartrum, którego obsługa zlitowała się i przyjęła od nas tylko to co miałyśmy z resztki „sudanów” zamiast całej opłaty za bilety.
Dojechałyśmy do stolicy i od razu wymieniłyśmy pieniądze. Kupiłyśmy sobie wodę, soczki, kurczaka z chlebem i cebulą, którego tradycyjnie zjadłyśmy wspólnie z kotami. Tylko że dzisiaj koty nie obgryzły kości do końca. Zostawiły to karaluchom rozmiarów małych chomiczków, które wyszły na nocny żer. Na kolejny dzień zaplanowałyśmy tylko odkrywanie stolicy.
Piramidy Meroe skreśliłam z listy zabytków marzeń.