Bagietka u rodziny w Chartrum (Sudan cz. 4)

W Chartrum nastawiłyśmy się na jedzenie, sprawy urzędowe, tańczących derwiszy i odwiedzenie grobu Mahdiego. Wierzyłyśmy, że wreszcie uda nam się znaleźć restaurację gdzie zjemy gorący posiłek. Zameldowałyśmy się w hotelu, wymieniłyśmy pieniądze i wyszłyśmy na łowy.

Poszłyśmy najpierw na spacer w poszukiwaniu knajp i urokliwych miejsc. Chodzimy wzdłuż ulicy i znajdujemy jedną restaurację. W tej chwili nic nie sprzedają, ale udaje mi się dowiedzieć, że wieczorem będzie można kupić jedzenie. Hurra! Jest też chiński hotel gdzie pani recepcjonistka informuje mnie, że jest ”bafet blekfest fol ….. $80 dolals”. Spytałam dwa razy. Czy to one eight czy eight zero. Druga opcja! Wybieramy głód. Może dodatkiem do śniadania jest pokój?

Centrum Chartrum to jedna ulica. Wiatr z pustyni nawiewa czerwony piasek, który wciska się wszędzie. Do sklepów, hoteli, w oczy, do kieszeni, wszędzie. Piasek zaciera granicę między ulicą a poboczem. Na dworze 40 stopni plus VAT. Tyle słońca w całym mieście. Gębę trzeba myć co chwilę, giry w sandałach robią się czerwone po kilku minutach, ciuchy uwalone, aparat na pewno umrze wkrótce. Mało zieleni. Dziś policzyłam drzewa, które zobaczyłam. Na jednej ręce. Przy ulicach wyschnięte rynsztoki, a w nich śmieci. Nikt się tu tym nie przejmuje.

Wypiłyśmy soczek mango z butelek, kupiony naprzeciwko naszego hotelu w sklepiku z chemicznymi łakociami. Na szczęście większość kalorii gubi się wciskając przez małą szczelinkę w zasuniętym oknie na wysokości pół metra nad ziemią. Pytam dziadka sklepowego co zrobić z butelką. Dziad się śmieje, pokazując, że wszędzie i wzrusza ramionami. Rozwieram palce ręki, butelka upada mu do stóp. Dziad się cieszy. My też.

Świadomości ekologicznej nie ma żadnej. Przyroda jest po to by ją niszczyć, wycinać, wypalać, zaśmiecać. Zwierzęta są przedmiotami użytkowymi. Wychudzone, zmaltretowane osiołki i konie ciągną wozy. Wygłodniałe koty, psy biegają jak oszalałe wokół ludzi, którzy czasem obdarzą je kopniakiem.

Zaczyna nam odbijać szajba. Stęskniłyśmy się za zielenią i przyrodą, więc wymyśliłyśmy nową afrykańską wielką piątkę. Mamy kozę, osła, konia, ptaka i wielbłąda. Dziś widziałyśmy jednego ptaka w Chartum. Kozy są wszędzie, biegają ulicami i jedzą kartony. Koń i osioł to codzienność. Niestety nie można wszystkiego uwiecznić na zdjęciach. Przykuwamy uwagę przechodniów i nie mamy pozwolenia na fotografowanie, a ludzie są dość wyczuleni. Reagują jak się wyciągnie aparat.

Tu na wszystko trzeba mieć pozwolenie. Podobnie jak w Jemenie na przemieszczanie, na zamieszkanie, na zdjęcia. Musimy część olać, bo szkoda czasu na jeżdżenie po urzędach, do których tak i tak rykszarz nie umie trafić. Dziś jeździłyśmy z jednym chłopcem, motorikszą, chyba z 40 minut po jednej okolicy żeby znaleźć jakieś tam biuro. Najpierw załatwiłyśmy meldunek.

Puste biuro ala poczta. Siedzą dziady i baby i nic nie robią. Dwóch chłopców otworzyło bebechy ksera i czytają przyszłość. Czekamy czekamy. Jesteśmy jedyne w biurze.  W końcu pytam po polsku K*&^A GDZIE SĄ TUTAJ JACYŚ URZĘDNICY? Pan prowadzi mnie na zaplecze, gdzie o 9 rano rujnuję  porę relaksu jakiemuś babolowi. Kilka osób maca nasze kartki, pobiera opłatę. Potem pan urzędnik kieruje nas do innego biura po pozwolenie na poruszanie się i robienie zdjęć. Daje mi jeszcze numer telefonu do siebie, bo wie ode mnie, że mój mąż jest w Hurghadzie, a ja taka sama. Nie mam co robić wieczorem, a tak z nim do meczetu albo geriatry pójdę. Z litości notuję numer i marzę o romansie. Na szczęście mój absztyfikant zapewne zapomni do wieczora o moim istnieniu. Pan jeszcze tłumaczy rykszarzowi dokąd ma nas zawieść. W końcu, dba o mnie. Rykszarz kiwa głową. Zna to miejsce. Jedziemy minutę. Zatrzymujemy się i zaczyna się wypytywanie przechodniów dokąd jedziemy. Biedaczek zapomniał. Zaczyna się zabawa. Rykszarz pyta się każdego przechodnia, dziadka kartonowego, sprzedawcę limonek i sznurówek. Chcemy nawet wziąć kogoś na kolana żeby powoził rykszą ciągnąc rykszarza za uszy. Ale tak dobrze się bawimy, że szkoda każdej chwili na dotarcie do celu.  W końcu dojeżdżamy, ale jest zamknięte choć otwarte, lub to tu, ale nie tam. Odchodzimy z kwitkiem. Pozwoleń nie będzie. Kupujemy jeszcze w biurze podróży bilet na autobus do Kessali na pojutrze i jedziemy do hotelu na sjestę. Po sjeście jedziemy na wyspę na Nilu, gdzie Nil Błękitny i Biały zlewają się w jedno. Brzmi pięknie i tyle. Nil służy za skład śmieci.

Idziemy do kafejki internetowej. Klima prawie urywa mi łeb w salce dla krasnali. Na dole jest knajpa gdzie zjadłyśmy wywar z kury wraz z jej szczątkami, wzięłyśmy kolę-napój nasz ulubiony i wdrapałyśmy się ponownie na antresolę dla liliputów dokończyć maile. Klima wyje i wieje tak, że trzeba w czapce siedzieć.

Kolejnego dnia pojechałyśmy minibusem na suq i tam błądziłyśmy między chińskim badziewiem, a chińskim gównem, które zalewają skutecznie świat. Były też zakurzone sklepiki z oryginalnym, starym rękodziełem. Jednak jego ceny były zdecydowanie nie na nasz budżet. Chodzimy sobie po rynku, aż tu nagle jakiś przemiły pan, na jakiś ciekawych lekach, rzuca się na mój aparat i zaczyna szarpać za obiektyw. Mecz Polska -Sudan zakończył się polskim zwycięstwem. Ruchy obrotowe nadgarstka zrobiły swoje. Otoczenie obdarzyło nas obojętnością.

Oddalamy się z tego przemiłego miejsca. Po chwili słyszymy jakiś głos z rikszy i nauczone egipskim doświadczeniem nie reagujemy. Jednak po chwili słyszymy ponownie ładną angielszczyznę. Pada pytanie czego szukamy. Reagujemy. Chłopak zabiera nas na inny suq ze starociami i od razu organizuje resztę dnia. Na suqu jest mało rzeczy sudańskich. Godzimy się na propozycję naszego nowego kolegi-Arifa. Plan jest taki. Zabierze nas do domu, tam odpoczniemy, potem pojedziemy na cmentarz gdzie będą tańce sufijskie, a potem coś zjemy.

Jedziemy do domu Arifa. Wita nas jego tata.Wygląda na 100 lat i bezdomnego rolnika. Okazuje się, że pozory mylą.To przebranie! Pan jest lekarzem, mówi płynnie po angielsku i niemiecku. Wydalono go z Europy i obecnie nie pracuje już jako lekarz. Arif ma też dwie siostry. Super babki. Energiczne, zaradne i pracowite. Są też dwie córeczki jednej z sióstr. Mama-mega babka dostała od nas Oskara za rolę pantomimiczną. Sadzają nas na łóżkach w pokoju, dają racuchy, pepsi i bagietki z frytkami.

Siostry w tym czasie robią wszystko za facetów. Majsterkują, gotują, sprzątają. Nasz kolega studiował angielski i literaturę. Nie może znaleźć pracy, więc jeździ rikszą. Mama siedzi w domu i ma go dosyć. Jak jej powiedziałam, że ludzie w Sudanie są piękni, kazała (na migi) brać tego smroda z domu do Polski. Niech spada. Nic tu nie robi, do niczego się nie nadaje. Bierz go!

Po chwili kazano nam położyć się nam na łóżkach w pokoju obok. Łoża cygańskie, wypasione. Leżałyśmy, każda na swoim, a rodzina siedziała obok albo majsterkowała. Tak sobie odpoczęłyśmy śmiejąc się z całej tej sytuacji.

Potem Arif zabrał nas do Omdurman-miasta po drugiej stronie Nilu. Jest tam cmentarz gdzie jest grób Mahdiego-przywódcy powstania sudańskiego. Grób jest niestety symboliczny. Anglicy zburzyli prawdziwy, a prochy Mahdiego wrzucili do Nilu. Na cmentarzu odbywają się też tańce sufijskie derwiszy, jednak nie podczas Ramadanu.  Obeszłyśmy teren cmentarza, odwiedziłyśmy grób Mahdiego i meczet. Poznałyśmy ludzi, którzy mieszkają na cmentarzu. Mają legowiska pod zadaszeniem obok dzbanów z wodą. Ja przez moment potowarzyszyłam panom obdzierającym kozę ze skóry i pomyślałam, że może znowu zacznę jeść ssaki…Czuję głód.

Porobiłyśmy kilka zdjęć grobom, bo ludziom nie wolno i Arif wymyślił że teraz czas coś zjeść. Jednak zanim otworzą knajpy mamy jeszcze parę godzin. Najpierw kafejka internetowa, gdzie założyłam mu profil na couchsurfing i dałam pierwszą recenzję. Wkrótce zaczęłam podsuwać dwunastnicę do komory żołądka. Dałabym wszystko za ciepłe jedzenie. Arif byl nieprzejednany. Jeszcze 15 minutowy relaks nad zaśmieconym Nilem, potem 15 minut jazdy i w końcu PIZZA!!!! W czystej knajpie. Ale nie od razu. Siedzieliśmy w knajpie sami, jedząc jadłospis, bo  obsługa poszła się modlić. Cieszymy się, bo bez Arifa nigdy nie znalazłybyśmy tego miejsca. Po wyczekanej pizzy pojechaliśmy na herbatkę u pani herbaciarki. Tu znowu okazało się,że nieważny jest sens rozmowy, a rozmowa sama. Poprosiłam Arifa o herbatę jedynie z miętą. Były dwa podejścia.  Za każdym razem był bardzo zdziwiony, że to nie taka herbata. Arif cały czas narzekał na trudy życia w Sudanie, że nie może znaleźć pracy, choć nie szuka. Przyznał, że ma żonę i dziecko, ale uciekły od niego do Etiopii. Wkrótce po dwunastu godzinach razem miałyśmy już go trochę dosyć. Zdecydowanie wolałybyśmy jego mamę.

Po powrocie do hotelu dostałam jeszcze wiadomość od Jonnego z promu. Jest właśnie w Chartrum i trafił na wieczorek couchsurfing w domu jednego z miejscowych członków. Biorę taksówkę i jadę. Sami Francuzi i paru Sudańczyków, ja i John. Siedzimy w ogrodzie. Towarzystwo napuszone i dumne. Rozmawiają tylko po francusku. Nawet jak mówią po angielsku to po paru zdaniach do nas przełączają się na  francuski pytając co pięć minut czy naprawdę nie mówimy po francusku i dlaczego. Gadam cały wieczór z Jonno i Sudańczykami. Pozwalamy sobie na zboczone i niewybredne komentarze sprawdzając czujność i gumowe uszy Francuzów. Większość z nich jest tu w pracy dla firm naftowych albo na wolontariacie. Sudańczycy narzekają na swój los i korupcję w kraju. Czuję się jak w Polsce. Wypiłam kolejne dawki coli i wróciłam do hotelu, bo o 5 miałyśmy łapać autobus do Kessali.

Chartrum nie skradło mojego serca. Poznana sudańska rodzinka tak.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.