Kassala i głodne pożegnanie z Sudanem (Sudan cz. 5 ost.)
Rano wyruszyłyśmy autobusem do Kassali. Byłyśmy spragnione przyrody, a ta w Kassali podobno jest piękna. Dodatkowo to Mekka nowożeńców.
Tradycyjnie w autobusie najpierw posłuchałyśmy nagrań modlitw, potem znowu były sudańskie kabarety. Musi to być inny gatunek dowcipu, bo prócz publiczności w studio, nikt w autobusie się nie śmiał. Za oknami wreszcie widać zieleń. Do tej pory głównie obserwowałyśmy kamienistą pustynię. Poza miastami rzadko zdarzały się jakieś zabudowania. Tu widać całe osiedla chatek. Stożkowe domki kryte trzciną i liśćmi palmy. Są zielone poletka i plantacje palm. Czasem stadka kóz i wielbłądów podgryzają rachityczne drzewka stojące samotnie na piaszczystych polach. Jedziemy dalej i w końcu po ośmiu godzinach jesteśmy na miejscu.
W Kassali wybrany hotel z przewodnika okazał się nieczynny. Remont. Baśka usiadła w byłej recepcji, a ja ruszyłam szukać innego lokum. Widziałam hotelowe piekło. Koszmarne, brudne legowiska w miejscach grozy. Udało mi się jednak znaleźć jeden węgielek wśród diamentów horroru. „Pokój z klimą, telewizorem, lodówką i łazienką.” Mimo tych udogodnień, jakość pokoju w skali horroru i alternatywnej czystości 5/10. Wejście do hotelu można przegapić, bo szyld leży tam gdzie spadł kilka lat wstecz. Czasem leży na nim krowa. A jak nie, to leży w pyle i błocie jak ktoś chluśnie w niego wiadrem z pomyjami. Na nasze piętro wchodzi się w półmroku wyszczerbionymi schodami obitymi w resztki ceraty. Pokój otwiera się na zasuwkę i kłódkę. Wewnątrz są dwa zakurzone wyra, dobrze wyleżane. Pościel pamięta okupację brytyjską. Do kiblo-łazienki wchodzi się podnosząc nogi na wysokość kolana. W łazience na jednej powierzchni realizuje się wszystkie potrzeby. Jedynkę, dwójkę i ablucje. Właściciel jest miłośnikiem historii. Jego maksyma to: „Co spadnie na podłogę lub zostanie do niej przytwierdzone, na niej zostaje.” Widać poprzednie linoleum, jedne, drugie, trzecie; czyjeś śniadanie, obiadek. Patrzymy na resztki łakomym spojrzeniem.
Kassala to marzenie nowożeńców. Idziemy w kierunku czekoladowych gór szukać widoczków. Gładkie, pokryte z rzadka bruzdami, stożkowe zbocza kontrastują z brzydotą i brudem miasta. Rzadkie poletka zieleni przy drodze są pokryte plastikowymi śmieciami. Idziemy w kierunku wzgórz. Wzbudzamy umiarkowane zainteresowanie. Kilka kobiet ucieka na widok aparatu lub odmawia pozowania do zdjęć. Chowam aparat by nie wzbudzać złości. Góry wydają się być tuż przy mieście, jednak droga do nich nie ma końca. Idziemy i idziemy… Zaczyna robić się ciemno. Decydujemy się wrócić do miasta, by kolejnego dnia lepiej przygotować się do trekkingu.
Wracamy do hotelu. Idziemy same. Bramy wszystkich domów zatrzaśnięte, a zza murów nie dochodzi żaden dźwięk. Pustka i cisza. Nagle znikąd pojawia się chłopiec. Idzie koło nas i zerka na nas gołębiem. Nawiązujemy grę spojrzeń, a ja atakuję go kilkoma uśmiechami. Chłopiec wygrał w niemego „Pomidora”. Próbuję innych środków. Wyciągam aparat i celuję w niego. Nadal nic. Poker face. Nagle przed aparatem pojawiają się jego kumple i zaczyna się szajba. Morze szczerych uśmiechów i ubaw po pachy. Schodzą się inni ludzie. Z boku zatrzymują się chłopcy jadący wozem ciągniętym przez osiołka. Proponują nam podwózkę. Z litości dla zwierzaka odmawiamy.
W mieście planujemy kolejny dzień. Liczymy, że jeszcze pójdziemy na trekking. Wiemy już, że musimy mieć transport i może jakiegoś przewodnika. Okazuje się jednak, że to będzie nie do zrealizowania. Nie ma bezpośredniego autobusu do Wadi Halfy skąd mamy prom, bo nie ma jeszcze drogi. Jeśli zostaniemy kolejny dzień w Kassali, nie złapiemy promu. Musimy wrócić do Atbary, tam przesiąść się na autobus do Wadi Halfy i tam rano wsiąść na prom. No to klops. Przyjechałyśmy tylko na wieczorny spacer…
Kupujemy zatem bilet do Atbary i głodne wracamy do hotelu. Tego dnia jemy słońce. Sama Kassala nie jest warta zobaczenia, bo po prostu nie ma tam nic prócz paru ulic. Miasta nam nie żal, ale gór tak. Rano idziemy jeszcze na rynek. Jest ciekawy. Zjeżdżają się ludzie z Erytrei, Etiopii i okolicznych wiosek. Kolorowo ubrane kobiety odmawiają nam zgody na zdjęcia. Najciekawszą kobietą była pani z pani z plemienia Dinka z kolistymi skaryfikacjami całej twarzy.
Na dworcu klops. Autobus pełny, a nasze bilety to dwa miejsca na samym końcu. Na „loży”, tuż obok ryczącego silnika autobusu chińskiej marki Yutong. Mariaż silnika odrzutowca i melodia młota pneumatycznego. Cudo. Człowiek głuchnie po godzinie i potem cały czas się uśmiecha. Bo już mu wszystko pasuje.
Zanim wyruszymy mamy małą przygodę z miejscowymi dziadkami dworcowymi. Kilku chodzi z komórkami i bez słowa wręcza je nam. Biorę parę razy, dziękuje i odchodzę. Udaję, że myślę że to prezent. Dziadki nas gonią, ale nadal nic nie mówią. Robią kilka podchodów. Nadal nie wiemy, czy mamy sobie gdzieś zadzwonić, czy do nas ktoś dzwoni, czy mamy ten telefon kupić. Są też mężczyźni w strojach etnicznych z mieczami i kijami. Zdjęć nie pozwolili sobie zrobić, ale uśmiech był. Nie mamy pozwolenia na zdjęcia więc strzelam kilka szybkich i kilka z biodra. Nagle podbiega do mnie krzykliwy krasnal i coś tam wykrzykuje o policji i paszportach. Facet jest w cywilu, więc ja mu mówię niech mi da swoje dokumenty. Podchodzę do niego blisko żeby pokazać mu swą pionową przewagę i inną kategorię wagową. Ja to ciężka, a on najwyżej papuzia. Krzyczy to i szarpie się. Myślę: „No, nie! Znowu mam się tu z kimś bić?” Dziad coś tam wyciągnął z kieszeni, ale to nie dokumenty, więc olewam go i odchodzę. Łazi za mną i drze się. Wchodzę do autobusu niby po paszport, szybko wyciągam kartę z aparatu i chowam w gaciach. Wesz się odczepiła, ale karta została w barchanach na wszelki wypadek. Musiał gdzieś jednak zadzwonić, ponieważ na najbliższym checkpoincie jakiś dziadyga nas legitymuje i sprawdza nam pieczątki. Jest niemiły i agresywny, patrzę na jednego z naszych „kolegów” z mieczem, co się do mnie uśmiechał, i pytam po polsku „OBRONISZ MNIE?”. Skinął głową. Prawdziwy mężczyzna! Tym razem jechałyśmy inną drogą i nie było już zielono i pięknie. Zamiast chałupek, namioty zrobione z paru patyków i szmat. Dookoła nic, tylko pustynia, sporadyczne drzewa i kozy. czasem wielbłądy. Przy drogach pęknięte opony i przejechane bydło, które podgryzają dzikie psy. Baśka dzielnie znosi podróż w rogu autobusu i wizualizuje kawiarenkę za rogiem. Nie wymiotuje, bo nie ma czym. Po kilku godzinach drogi zatrzymujemy się przy przydrożnej jadłodajni. To już drugi dzień bez posiłku. Jesteśmy bardzo głodne i specjalnie nie liczymy na to, że w dzień uda się nam kupić coś do jedzenia. Pasażerowie wybiegają z autobusu i ustawiają się w kolejce. Pod krytą blachą falistą budą jest palenisko, na którym w kotle gotują się szczątki jakiegoś zwierzęcia. Smród jaki wydobywa się z gara jest tak straszny, że mimo głodu rezygnuję z kupna czegokolwiek. Rozglądam się po okolicy. „Bar” stoi na pustyni, a kilka metrów wokół „kuchni” to błoto. Gdzieś w oddali widzę osiedle. Nie są to chatki, a raczej dzikie obozowisko. Za schronienie służą szmaty rozciągnięte na kikutach ściętych drzew. Z obozu nadchodzą grupki ludzi. Najpierw widzę mężczyznę ze szmatką na twarzy. Mężczyzna zatrzymuje się przed nami i patrzy. Na początku myślę, że to brudna maska anty smogowa. „Po co to jemu?”-myslę. Po chwili, pod podwiewającą ścierką widzę, że ten pan nie ma części twarzy i nosa. Stoi i patrzy na nasz autobus i ludzi zgromadzonych dookoła. Zaraz za nim nadbiegają dzieci w brudnych łachmanach. Dzieci są naprawdę malutkie. Chłopcy palą papierosa skręconego z jakichś liści. Patrzą na mnie tępym wzrokiem. Nie czas na uśmiechy i beztroskę. Momentalnie mój głód i jakiekolwiek problemy w Polsce mijają. Nie mam problemów, mam dobre życie… Ja pojadę sobie dalej, oni tu zostaną.
W Atbarze okazuje się, że kolejny autobus odchodzi jutro. Tak jak nam w Kassali mówili. Idziemy do naszego hotelu, pokój jest, rzucamy tobołki i idziemy znaleźć cokolwiek do jedzenia. Drugi pełny dzień bez ciepłego posiłku, bez owocka, bułeczki. Ulica dużo obiecuje. Pusto, ale kilka witryn sklepowych jest otwartych. Podchodzimy. Świat sznurka, świat olbrzymich puszek z brzoskwiniami, świat gwoździa. W końcu znajdujemy knajpę. Dostajemy po placko-naleśniku z łyżką ketchupu.
Kolejnego dnia zaczynamy najdłuższą podróż powrotną. Autobus do Wadi Halfy okazał się autobusem gdzieś tam. Kierowca każe nam wysiąść i przesiąść się na kolejny autobus. Jedziemy chwilę i znowu się przesiadamy. Podróż miała trwać około 11 godzin, a tu nie zapowiada się, że przed zmrokiem dotrzemy. W kolejnym autobusie pokazuję kierowcy, że chcę jeść. Ten wzrusza ramionami. Robi się ciemno. Siedzimy w minibusie i kierowca wysiada i odchodzi w ciemność. Razem z nami siedzi jakiś pan, co opowiada o swojej książce. „Gramatyka języka angielskiego.” Rozmawiam z nim, gratuluję, komentuję. Pan pyta czy można ją wydać w Polsce. Dziwi się jak mówię, że mamy już setki takich. Wraca nasz kierowca i nas wyprasza z busa. Wsadza nas do nowego, gdzie jeden z pasażerów od razu po angielsku mówi do nas, że nasz kierowca to debil. Już nie pytam dlaczego. Jedziemy w ciemności. Mówię, że jesteśmy głodne. Dostajemy banana. Przez resztę podróży udaje nam się zakolegować z facetami z busa. Ciemność, ciemne twarze, błysk gałek ocznych i my, całe na biało.
W końcu w nocy dojeżdżamy do Wadi Halfy. Jest ciemno, pełno dziwnych typów dookoła. Razem szukamy noclegu.
Przed nami super przygoda. Prom jest rano, kolejna noc na promie, na którym nie mamy kajuty, do Aswanu mamy przybyć po południu i szybko jechać autobusem do Hurghady skąd o 4 rano jest samolot do Polski. Szajba!
Tymczasem fajnie byłoby się umyć i zasnąć w łóżku. Nic z tego. Z każdego zakamarka wylewają się faceci spod ciemnej gwiazdy. Przerażające „lobby hotelowe” na piachu. Tam kilka prycz. Wzbudzamy bardzo dziwne zainteresowanie. Wiemy już, że nic nie znajdziemy. Wchodzimy do korytarza jednej „lokandy” i po prostu siadamy na rozsypującej się kanapie. Udajemy, że tak ma być. To będzie najbezpieczniejsze miejsce na nocleg. A raczej spędzenie nocy. Nasze szczęście trwa 10 minut. Wypraszają nas. Idziemy. Wadi Halfa to piaszczysty plac i kilka budynków. Decydujemy się podejść do knajp. Łazimy tam chwilę. Ja już mam majaki z głodu i marzę o swojej sypialni. O Polsce z prądem, wodą, jedzeniem, restauracjami, o chlebie i pomidorze. Nagle słyszymy, że ktoś nas woła po rosyjsku. Ta twarz. Nic nie pamiętam. Ale on mnie pamięta. Rozmawialiśmy tydzień temu. Byłam u niego z Anglikami. Pamięta moje imię i nas zaprasza. Sudańczyk z rosyjską przeszłością, albo Rosjanin z sudańską teraźniejszością. Już nie wiem. Zaprasza nas do knajpy i oferuje nam podłogę. Nasz wybawca. Kładzie nam dywanik i tam spędzamy noc.
Rano przy herbatce poznajemy czworo Holendrów, którzy właśnie kończą motorową podróż po Afryce. Też czekają na prom. Obie mamy nadzieję, że uda nam się dostać kajutę. Nawet tę obleśną, którą miałyśmy w drodze do Sudanu. Gdy zaczyna się wejście na pokład okazuje się, że takich jak my jest dziesiątki. W tę stronę nie ma praktycznie żadnego szmuglu. Prom jest prawie bez załadunku. Tylko ludzie. Próbujemy na różne sposoby zagadać obsługę, by dostać kajutę. Nic z tego. Szukamy zatem fajnego lokum na pokładzie. Poprzednia noc na ziemi, ta na pokładzie, kolejna w siedzeniu samolotu. Trzy noce nie w łóżeczku. Moja sypialnia jest przedmiotem moich marzeń. No i choćby świeży chleb z pomidorem. Nie mamy kajuty, nie mamy posiłku w tzw. I klasie. Może jeszcze w Egipcie się uda zjeść coś.
Na promie odnajdują nas koledzy z busa. Opowiadam im o swej niedoli. Jeden pan wciąga nas do „Sali restauracyjnej” gdzie dostajemy zimne bo zimne ale JEDZENIE. Ryż, zielone coś i kurczak. Wybawca! Ucinamy sobie pogaduszki o życiu.
W pobliżu naszego posłania poznajemy super dziewuchy. Wyszczekane i odważne. Dziewuchy wyciągają karty i zaczynają się ostre rozgrywki. Niewiele rozumiemy z tej gry. Zostaje nam obserwacja.
Wyścielamy sobie legowisko, by spędzić tam noc. Gdy zachodzi słońce okazuje się, że mimo braku kajuty wygrałyśmy los na loterii. Tak pięknego, gwiaździstego nieba dawno nie widziałam. W Maroku na pustyni, z dala od miasta. I tu. Na jeziorze pomiędzy Sudanem i Egiptem. Czarna smoła z migoczącymi kryształkami. Jest tak pięknie, że żal zasnąć. Na szczęście z megafonu koło nas podają komendy, strzępy modlitw, zawołania, które nie pozwalają na dłuższy sen.
W Aswanie pędem jedziemy do hotelu, gdzie mamy resztę swoich rzeczy. Recepcjonista mimo mojej niechęci odbycia z nim stosunku na zapleczu zgadza się byśmy mogły wziąć prysznic w jednym z pokojów. W Egipcie, prócz jednego wyjątku w Kairze, nigdy nie czułam się bezpiecznie z mężczyznami. Widocznie seksualna turystyka Europejek sprawiła, że miejscowi mężczyźni myślą, że każda pragnie się z nimi parzyć. Oferty składają samce w przedziale wiekowym od 14 do 101 lat. Te romanse odpuszczam.
Idziemy na dworzec i szukamy autobusu do Hurghady. Jest! I to zaraz. Koło nas siadają Japończycy. Liczymy godziny. Jest późne popołudnie. Jazda zabierze nam około 8 godzin. Jeśli autobus dotrze na czas i nie będzie godzinnych postojów, to złapiemy samolot. Gadamy sobie z Japończykami. Nagle przypadkiem mówią, że jadą do Kairu. To trochę inna trasa niż Hurghada. Coś jest nie tak. Jeśli pojedziemy do Hurghady przez Kair, samolot zobaczymy w locie. Biegnę do kierowcy. Pytam.
„This bus Hurghada?”
„Yes”
Upewniam się.
„This bus Cairo?”
„Yes”
“OK. Sir. This bus Hurghada-Cairo or Cairo-Hurghada?”
“Yes. Cairo-Hurghada-Hurghada-Cairo”
Rysuję trasę. Podchodzę do dziada jeszcze raz. Robi się zbiegowisko dziadków dworcowych, pytam. Odpowiedzi nie ma. To są kosmici. Robię autobus z kamyczka i jadę raz przez Hurghadę raz przez Kair. Pytam ile godzin, która w Hurghadzie. Echo! Zakładamy pampersa. Szanse marne… W totalnym stresie i z oczami wbitymi w znaki drogowe jedziemy. Zaraz zacznie robić się ciemno. Baśka razem z autobusem odmawia modlitwy. Kierowca zaraz zrobi przerwę. Pokazuję mu, że chcemy jeść. To już kilka dni od ciepłego posiłku. Nie mamy wpływu na trasę autobusu, ale może chociaż coś zjemy. Zatrzymujemy się przy jakiejś przydrożnej restauracji. Nie ma tam nikogo. Na stołach resztki jedzenia. Kości kurczaka, sosy, chleb. Dookoła nikogo. Chyba poszli się modlić. Przełamuję barierę obrzydzenia. Biorę chleb i wycieram nim czyjąś miskę z sosem. Baśka robi to samo. Trochę się niby śmiejemy na zewnątrz. Koło nas siada Japończyk. Coś tam mamrocze i robi to samo. Jest w transie głodowym. Podchodzi do nas jakiś człowiek i daje nam świeży chleb. Trochę za późno, ale bierzemy.
Wracamy do autobusu i jedziemy dalej. Okazuje się, że jedziemy w kierunku Hurghady. Jesteśmy uratowane. Na dworcu bierzemy taksówkę i każemy migusiem zawieźć się na lotnisko. Mamy dobry czas. Kierowca ma niedobrą znajomość swojego miasta. Zatrzymuje się i pyta przechodniów dokąd jedziemy. Tłumaczymy po polsku, angielsku, arabsku (MAtar, maTAR, jedno to lotnisko, drugie deszcz) i na migi. Zrozumiał po raz drugi. Szuka gdzie to. Krąży. Pyta. Dostaje ode mnie order głupka wioskowego. W końcu dojeżdżamy do szlabanu. Lotnisko w oddali. Kierowca każe nam wysiąść. Krzyczę, że ma wjechać. Mam serdecznie dosyć głupoty, głodu i doświadczonego syfu. Wjeżdża i przy lotnisku rzuca nam cenę jak za wynajęcie samochodu na cały dzień. Nawet nie chce mi się kłócić. Daję mu standardową kwotę. Zaczyna wrzeszczeć i się rzucać. Wołam straż lotniska. Tłumaczę strażnikowi w czym problem. Koleś odjeżdża.
Odprawiamy się, siadamy i czujemy się wreszcie bezpiecznie. To już pewne. Polecimy. Napięcie puszcza. Baśka wyciąga wysłużone karty. Patrzy na nie. Normalnie matka jest orędowniczką grzecznej polszczyzny. To córka ma niewyparzony język. Matka rzuca: „Idź kup nowe karty, bo te K&** są już takie zj&*^ne”. Tak to mój język, mój klimat. Tulę się w sobie. Zdaję sobie sprawę, że dookoła sami swoi. To polskie rodziny z dziećmi wracające z urlopu przy egipskich basenach. Zamarli. Jesteśmy wieśniarami. My obdarte, niedożywione, wulgarne. Dookoła wypoczęci, wymyci ludzie. Tylko życie wewnętrzne i doświadczania inne.
W Poznaniu odbiera nas kolega matki-Jacek. Jedziemy do Zielonej Góry. Zatrzymujemy się w restauracji przy drodze. Zamawiamy ciepłe jedzenie. Płaczę ze wzruszenia. Kelnerka wzruszyła się, że te pierogi takie ładne. Wracam do domu. Mam prąd, gaz, ciepłą wodę, pełen sklep obok, bezpieczeństwo.
Jestem szczęściarą.