Quito: równik, prezydent i pożegnanie z telefonem (Ekwador cz. 1)
Buenos z lotniska w Quito, a właściwie to już z Bogoty,
….na lotnisku nie skończyłam, wieczór przegadałam z Caroliną-moją gospodynią i teraz szybko może skończę ten wpis….
Jeszcze dziś rano byłam w Mindo, gdzie rano do ogródka wlatują kolibry, a wysoko na drzewie drze się tukan. O Mindo napiszę wkrótce więcej skracając zapiski z poprzednich miast. W porównaniu do tego miasteczka wszystko prócz wielorybów w Ekwadorze traci na wartości. To co jest dookoła tego miejsca to bajka. Ale o Mindo innym razem.
Dziś krótkie zapiski z Quito, z samego początku podróży po Ekwadorze.
Rano wyruszyłam z Pasto do Ipiales, które jest miasteczkiem granicznym z Ekwadorem. Podróż zajmuje do dwóch godzin i kończy się koło postoju taksówek do kolejnego miasteczka granicznego. Przy samym postoju potrąciliśmy motocyklistę. Z jego winy. Nasz kierowca najpierw zajął się ocenieniem strat, a potem sprawdził czy facet z tego wyszedł. Na szczęście nic mu się nie stało i motor też wyglądał na nietknięty. Wysiadłam, poszłam na śniadanie i pożegnałam się z Kolumbią.
Pojechałam jedną taksówką do granicy wraz z innymi osobami z postoju. Zaczęła się nużąca przeprawa. Piechotą od jednego punktu granicznego do kolejnego, potem colectivo do kolejnego miasteczka i tam wreszcie autobus do Otavalo. Łącznie od samej granicy do miasteczka po drugiej stronie trwało to prawie dwie godziny, w tym godzina stania w kolejce. Z ulgą wsiadłam do autobusu i od razu coś mi nie pasowało.
- nie leci muzyka latynoska, a hity z lat 80. Modern Talking, CCCatch, Sabrina…
- jak nie leci muzyka, to puszczają filmy na zacnych ekranach. Nadrabiałam zaległości podróżując po Ekwadorze. Pearl Harbor (taki stary, a nie widziałam), Everest, chińska szmira z mordobiciem w tle.
- Krajobraz jest jak z innej planety.
- Nikt nie włącza klimy, bo okna są otwarte i wieje w całym autokarze.
- Ludzi z drogi zbieramy w biegu. Po co zatrzymać pojazd? Wskakiwanie to totolotek.
W Kolumbii dopiero co odmawiałam zdrowaśki jadąc Trampoliną Śmierci. Była dżungla, padał deszcz, dookoła gęsta soczysta zieleń. Teraz mam horyzont. Jest daleko, bardzo daleko. I są piękne, brązowe bądź porośnięte krótką trawą Andy. Ich wielkość w porównaniu do kudłatych gór w Kolumbii przytłacza. Chmury są na wyciągnięcie ręki.
Założyłam sobie, że najpierw pojadę do Otavalo, ponieważ jest tam rynek rękodzieła wytwarzanego przez okolicznych Indian. Są torebki, sweterki, kolczyki, szaliki, magnesy na lodówkę itp. A może jest to made in china. Szczerze miałam nadzieję, że będzie to miejsce z klimatem, trochę przybrudzone kurzem, położone na jakimś ładnym rynku z kurami. A tu normalny plac w mieście bez atmosfery i rzędy straganów. Pomiędzy biegają turyści i się cieszą, że zhandlowali coś o dolara mniej. No właśnie, tu warto dodać, że obecną walutą Ekwadoru jest amerykański dolar. Funkcjonuje wszędzie. W bankomatach też. Zdarzają się drobne centavos, ale banknotów ekwadorskich brak.
Pochodziłam po rynku. Zobaczyłam co dają, zrobiłam drobne zakupy i znowu wsiadłam do autobusu do Quito.
Na miejsce dojechałam jak już było ciemno. Na dworcu pani w informacji zapewniała mnie, że nie dojadę do centrum o tej porze komunikacją miejską. Wzięłam więc taksówkę. Kierowca na początku był bardzo pomocny i oczywiście zapewniał mnie, że wie dokąd jedzie. Pokazałam mu mapę z zaznaczonym hostelem, ale nie raczył nawet spojrzeć. Pomyślałam, że wie co i jak. W centrum nagle rozłożył ręce i zaczął pytać ludzi na ulicach dokąd jechać. Jak zobaczyłam, że kilka osób wskazuje mu inne kierunki, chciałam wysiąść i każdemu dać klapsa. Kierowca wrócił i pytał mnie dokąd to ma jechać. Ja siedząc z tyłu z obrażoną miną powtarzałam sto razy zdanie. „Nie mieszkam w Quito, Pan tu mieszka, Pan jest kierowcą, nie podoba mi się, proszę do BigMum Homestay”. Nic z tego. Mission Impossible. W końcu wrócił do auta, pokazał mi licznik (chociaż i tak ustaliliśmy inną stawkę) i kazał mi wysiąść. On dalej nie pojedzie, bo nie wie gdzie to. Pomachał mi dokąd mam iść, poradził się jeszcze ulicznej babci klozetowej, która też wymachała kierunek i tyle. Wysiadłam i patrzę na mapę na telefonie i widzę, że to wcale nie tam dokąd mnie wysyłają. Zatrzymuję policjantów. Godzinna analiza mojego adresu i najważniejsze pytanie: „skąd ja jestem?” Polacy chodzą w tamtym kierunku, a Niemców wysyłamy tam. W końcu dałam im telefon do gospodarza. Studium numeru. Problem roku: dziwny kierunkowy przed. Jak go odjąć? Miałam już mord w oczach. Po dwudziestu minutach jest pomysł. To tam!!! I pomachali w kolejnym kierunku. Ruszyłam. Zadzieram głowę, szukam szyldu. Idę i idę. Nic. W końcu znalazłam sklep. Pytam panią, a ta: „a skąd, to tammmm, o tammm i tammm, a Ci policjanci, co Ci kazali amiga tak iść to IGNORANTES!!!!”. Opadły mi ręce. Pani dodała jeszcze jak mam trzymać torbę. Bo tu nie jest bezpiecznie! Nie wiem czy miałam dość szukania hostelu czy słuchania codziennie o tym, że tu się wyrywa kobietom torebki. Wyszłam ze sklepu i szukałam komu by tu przegryźć tętnicę. Na szczęście pojawił się kolega pani ekspedientki i zabrał mnie pod ten magiczny adres. Na balkonie stał syn gospodyni i serdecznie do mnie machał z daleka. Szyldu nie ma i nie było. Numer domu był, ale odpadł. Zabić, zabić, niech nie składa jaj!
W kamienicy pełno gości i rodziny. Są też psy. pitbul z depresją i walnięty, chory nerwowo sznaucer. Pitbul olał mnie, a sznaucer nie przestał szczekać przez godzinę. Pani Mama ciepło mnie przyjęła, wysłuchała moich rad, żeby tak chociaż kartkę powiesić na drzwiach. Żeby tak inni turyści nie robili obchodu podwórek. No rada roku. „Tak tak tak, powiesimy, ale drukarka jest nieczynna….”
W końcu zaprowadzili mnie do pokoju. Miało być łóżko w wieloosobowej sali, ale jest pokój dwuosobowy z łazienką dla mnie samej. I to za 7 dolarów, co jest super ceną jak na samą starówkę w stolicy. No stękać nie będę. Mam też okno. Z ciekawością i trwogą odsłaniam zasłonę. Myślę: mur, ulica, podwórko, śmietnik. Tymczasem mam podgląd na rozgrywki bilardowe.
Robię jeszcze przegląd ciuchów i proszę panią BigMama by mi je wyprała. Samemu nie wolno. Mam wrzuca wszystko do pralki i obiecuje przerzucić potem do suszarki. Idę nyny.
Rano idę na śniadanie do kawiarni obok. Kosztuje dolara i zawiera przegląd produktów mącznych, jajko, sok raczej nienaturalny i czekoladę rozpuszczalną, co w kraju kakao jest dość dziwne. Robię obchód głównego placu i uliczek dookoła. Przed pałacem prezydenckim protesty. Oglądam plakaty i banery. Próbuję zrozumieć o co chodzi. Nagle robi się spore zamieszanie, pojawia się policja i każe nam wszystkim się rozejść. Pytam; „Ciemu”. „Bo tu zaraz będzie prezydent, a panie tarasują chodnik, o tam iść na trawnik”-odpowiada dumnie policjant Johnny i dalej bawi się swoim telefonem.
Postałam chwilę z dziewczynami domagającymi się chyba zmiany polityki alimentacyjnej. Stąd miałam dobry widok na balkon i straż. Nikt nie ruszył się z miejsca mimo że kilka razy podchodzili do nas różni policjanci i panowie w garniturach prosząc abyśmy nie psuły widoku prezydentowi. A to że za blisko krawężnika, a to za głośno. Bardzo mi się podobało, że dziewczyny były pyskate i nie dały sobie w kaszę dmuchać. Dołączyłam swoje tłumaczenia w bezokolicznikach i też czekam w napięciu na pana Rafaela. Jeden pan w garniturze i z aksamitnym głosem starał się przekonać dziewczyny, że on znajdzie rozwiązanie ich problemów. Widać było ściemę okraszoną zdaniami z poradnika „Jak władać masami, poziom I”. Panie delikatnie wyśmiały gogusia i w końcu panowie w garniturach odpuścili. Zostałyśmy pod balkonem. Myślałam, że jak prezydent wyjdzie na balkon, dziewczyny zaczną skandować swoje hasła. Tymczasem dostał powitanie jak gwiazda rocka.
Przed pałacem zasiadły dzieci, które oglądały nas, bo były tyłem do balkonu. Odbyła się parada i zmiana straży. Okazało się, że w miarę regularnie, podczas cotygodniowej, uroczystej zmiany straży, prezydent Rafael Correa pozdrawia „poddanych” z balkonu. „Ale czas na niego nadszedł. Już dziesięć lat rządzi”-szepcze babcia z tłumu.
Po spotkaniu z prezydentem poszłam na kawę. Siedząc w kawiarni znalazłam w internecie darmową wycieczkę po mieście, która miała być kolejnego dnia. Pamiętając wycieczkę po Medellin, wiedziałam, że może to być lepsza opcja niż chodzić samemu. Zobaczyć miasto z tubylcem, poznać inną stronę niż tą z przewodnika. Chwilę jeszcze pochodziłam i poszłam szukać autobusu do Mitad del Mundo czyli Środka Świata. Idąc na autobus zobaczyłam, że w Quito jest bogatszy wybór ulicznych straganów. Są sznurówki!
Stare miasto jest ładne i można je obejść w godzinę. Serce miasta to plac przed Pałacem Prezydenckim i katedrą. Są też inne place jak ten przed kościołem Św. Franciszka, ale nie przyciągają tłumów.
Kolejnego dnia rano idąc do hostelu, który organizował darmową wycieczkę znalazłam wspaniałe miejsce pełne wszystkiego. Marcado Central. Tu zjesz co chcesz, kupisz warzywa, owoce, kwiaty, napijesz się genialnych soków. Można też się pomodlić, bo jest mini kapliczka.
Napiłam się soczku i pojechałam na równik. Tu nadmienię, że nie jest to taka prosta sprawa. Miejsc gdzie jest równik jest kilka. Jest duże centrum-muzeum i są w pobliżu, za podobną cenę, prywatne ogródki z wannami, jajkami na gwoździu. Każdy liczy sobie około czterech dolarów za wstęp. Może rzeczywiście trudno wymierzyć przez które podwórko przebiega równik. Każdy ma swój odczyt GPS i swoje dane na temat spłaszczenia ziemi. Jednak całe czary mary z wodą i jajkami to ściema na maksa i oszustwo. Siła Coriolisa nie zadziała na wodę w w wanience, do której ktoś wlewa wiadro wody gwałtownie i spuszcza ją jak mu się podoba. Działa tu siła Heńka Gonzalesa, co sam sobie wanienkę odpowiednio wyklepał i dodatkowo nauczył się wlewać i spuszczać wodę tak by robić wrażenie na durnych turystach. Żeby siła Coriolisa zadziałała odpowiednio na taki zbiornik wody potrzeba spokojniejszych warunków, odpowiedniej odległości (nie paru metrów), takich samych naczyń i spuszczenia wody przy spokojnej tafli. Nie ma specjalnie sensu wchodzić do wszystkich „muzeów równika”. Ja zaliczyłam to najbardziej pospolite. Taki lunapark. Pomnik, sklepy, lamy, restauracje, kościół, planetarium, wystawy. Kupiłam najbardziej podstawowy bilet, obeszłam całość i poszłam na pizzę na drugą stronę. Po dniach jedzenia „ryżu z” miałam ochotę na coś innego.
Kolejnego dnia poszłam na wycieczkę po mieście. W hostelu zebrała się grupka chętnych z całego świata. Dostaliśmy wskazówki jak się zachowywać żeby nie stracić toreb i w drogę. Strasznie sympatyczna dziewczyna, która nas oprowadzała ograniczyła swoje opowieści do informacji historyczno-architektonicznych. Nie było historii na temat mieszkańców, ciemnych stron miasta, co miało miejsce w Medellin. Chodziliśmy trasą od zabytku do zabytku. Nic szczególnego jeśli chodzi o kunszt przewodnicki. Właściwie można zrobić to samemu czytając książkę. Fajne było to, że zabrała nas do sklepików gdzie spróbowaliśmy miejscowych produktów i soków z owoców, których nazw nie powtórzę. Z wszystkich świątyń największe wrażenie zrobiły na mnie dwa kościoły: Compañía de Jesus i San Francisco, których złote koronkowe zdobienia po prostu przyćmiewają wszystkie inne kościoły w Quito, a może i na świecie. Niestety nie wolno robić zdjęć.
Po wycieczce chciałam poszukać miejsca gdzie naprawię bądź kupię nową ładowarkę do kompa. Kabel starej skruszał i od tygodnia musiałam polegać na ludziach ze schronisk, jeśli mieli taką samą ładowarkę. Przy Mercado Central znalazłam sklepik z kablami, gdzie bardzo miły pan naprawił mi kabelek za 1,20 dolara. Nalegałam żeby chociaż wziął za robociznę, ale odmówił. Szczęśliwa poszłam na rynek zjeść obiadek. Pan ze straganu z największą ilością zdjęć i certyfikatów popularności zachęcił mnie bym wzięła zestaw. Zupa, ceviche, ryba, sałatka, miska kukurydzy prażonej, soczek.
Jestem super głodna. Najpierw zjadłam ceviche wyłuskując wszystkie krewetki. Potem zabrałam się za zupę. Trochę mnie zdziwiło, że była zimna, ale ok-co kraj to obyczaj. Przy drugiej łyżce poleciały mi łzy. Twardo jem. Jest aromatyczna, ostra i bardzo smaczna. Pali. Przegryzam kukurydzą i rybą. Zjadłam pół miski i wypłakałam drugie pół. Ryba i kukurydza się skończyły więc zostawiłam zupę. Jednak tak mi smakowała, że poszłam do obsługi spytać co jest w tej zupie. Pani dziwnie na mnie patrzy. Układam pytanie jeszcze raz. Pan właściciel pobiegł do warzywniaka przynieść składniki. Pani coś mi tam opowiada. W końcu pytam: „Jak się nazywa ta zupa?”. „Sos, proszę pani.” W tym momencie to już się popłakałam ze śmiechu. Obsługa odczekała kilka sekund by się pośmiać, bo pewnie myśleli, że mają do czynienia z myślącą inaczej.
Kolejnego dnia pojechałam kolejką linową Teleferiqo na wzgórze (marne 4100m), z którego można zacząć wspinaczkę na wulkan Pichincha 4784m. Różnica wydaje się niewielka jednak jest to spore wyzwanie. Serce wali, powietrza brak. Trzeba iść bardzo bardzo powoli. Robiłam co kilka minut przystanek by posapać i spytać się po co mi to wszystko. Widok na miasto, góry i wulkany wspaniały. Na szczęście na trasie pełno ludzi. Można razem ponarzekać, posapać albo się załamać. Minął mnie biegiem drobniutki, zrobiony z samych mięśni facet. Szczęśliwy, radosny, a ja z cała resztą przy drodze zastanawiam się ile jeszcze. Na szczęście długo nie musiałam cierpieć, bo zebrały się czarne chmury i wszyscy zaczęli wracać. Pomachałam z połowy drogi wulkanowi. Pomyślałam, że mam już jeden z Gwatemali w nogach i głowie. Ten odpuszczam.
Po wulkanie pojechałam jeszcze do muzeum sztuki La Capilla del Hombre. Nieżyjący już malarz Guyasamin na terenie swojej posiadłości sam sobie postawił pomnik-olbrzymie muzeum ze swoimi dość depresyjnymi obrazami przedstawiającymi cierpienie. Architektura budynku robi wrażenie, jednak obrazy mnie zdołowały. Każdy obraz to historia rozpaczy i cierpienia głównie spowodowanego przez biedę, politykę i wojnę. Można też odwiedzić dom artysty. Na szczęście. Kolejne pomieszczenia robią wrażenie. Bogata kolekcja sztuki, biblioteka, sypialnia i pokazy filmów. Można zobaczyć jak w godzinę stworzył portret Paco de Lucia, malując szpachelką i pędzlem. Są też zdjęcia z licznymi artystami, politykami w tym z Fidelem i Mao.W muzeum i domu nie wolno robić zdjęć. Mam więc tylko fotkę samego budynku muzeum.
Po muzeum wracam autobusem do domu. Ścisk jest straszny. Trzymam torbę z przodu. Facet za mną wiesza się na mnie i pcha się swoim Stefanem na moją nogę. Czuję się niekomfortowo, obracam się do niego by powiedzieć mu by się ogarnął. Ten odwraca głowę. Postanawiam wysiąść z autobusu wcześniej. Wysiadam i patrzę, że mam białą plamę na torbie. Spoglądam bliżej, to nie plama. To rozcięcie. Wkładam rękę i szacuję straty. Ogarnia mnie przerażenie. Nie mam telefonu. Autobus odjechał. Złodziej pewnie się ulotnił ze swoim wspólnikiem. Szybko jadę taksówką do hostelu i zmieniam wszystkie hasła i kasuję zawartość telefonu na stronie samsunga. Nie wiem czy to coś da, ale nie chcę by jakiś szmaciarz oglądał moje rzeczy w telefonie. Gadam z BigMama. Ta załamuję się totalnie. Jest jej przykro. Radzi mi bym poszła na policję, bo może w autobusie są kamery. Idę. Kamer nie ma, a pana policjanta angielski jest tylko o kilka słów lepszy od mojego eskimoskiego. Wtedy dopiero jestem tak wkurzona, że mam ochotę komuś wpieprzyć.
W hostelu pociesza mnie Kameruńczyk i Wenezuelczyk. Każdy przytacza podobną historię, która przydarzyła się komuś tam.
W nocy budzi mnie szczekanie histeryka. Po chwili słyszę jak BigMama głośno się śmieje a potem długo szczeka na swojego psa. Ten milczy. Teraz już się boję. Co za szczęście, że w pokoju jest łazienka.
Takie było moje Kito. Serca mi nie skradło, tylko Samsunga A5. Długo po, musiałam sobie powtarzać, że w Polsce też kradną i nie wszyscy Ekwadorczycy to złodzieje. Poza tym taka strata jak na trzydziesty-któryś pozaeuropejski kraj odwiedzony na własną rękę nie jest aż tak wielka. Żal mi zdjęć, numerów ze starej karty pin i tego, że przez dwa lata będę spłacać nieistniejący aparat telefoniczny. Mam nauczkę. Nie spuszczać gardy. Cały czas uważać.
Tyle na dziś. Jutro jadę odwiedzić poznaną w Santa Marta dziewczynę, której mama urodziła się w Amazonii. Jest szamanką i prowadzi różne ceremonie el yage. Będę z nimi mieszkać przez trzy dni i zobaczymy. Co się tam wydarzy? No se.