San Agustin i trampolina śmierci (Kolumbia cz. 15)
Buenos z Ekwadoru,
dni uciekają szybko, nadchodzą wieczory i przeważnie nie ma jak usiąść do pisania. Albo człowiek pada na twarz, albo siedzi i gada z innymi w pokoju bądź hostelu. Albo nie ma wifi.
Jestem już koło wulkanu Cotopaxi w Ekwadorze i mam za sobą Quito, Cuenca, Guayaquil. Narobiłam sobie zatem sporo zaległości w zapiskach.
A więc do rzeczy. Wracam myślami i zdjęciami do San Agustin w Kolumbii. Droga z Popayan do San Agustin męczy. Wije się między wzgórzami, wytrzepie, obróci żołądek na lewą stronę. Trasa, która na mapie wydaje się krótka, zajęła ponad siedem godzin. W Kolumbii najlepiej podróżować w dzień. Recepcjoniści straszą nocnymi napadami na autobusy w tej okolicy. Dla mnie to nie było aż tak przekonujące jak jakość tutejszych dróg. Zakręty i wąskie przejazdy zdecydowanie lepiej pokonywać w dzień. Nocą, w takim dygocie, ani się nie pośpi ani nic nie zobaczy. Moja nocna trasa z San Gil do Santa Marty prowadziła dobrą drogą. Nawet pospałam. Na południu lepiej się w to nie bawić.
San Agustin to malutka miejscowość z niezwykłym parkiem archeologicznym. Oprócz samego parku, na przestrzeni wielu kilometrów rozsiane są tu kurhany, groby w ziemi i posągi przedstawiające bogów i mityczne stworzenia. Wszystkie są wytworem kultury, która kwitła od I do VIII wieku naszej ery, choć miejscowi mówią, że niektóre były stworzone nawet trzy tysiące lat przed naszą erą. W XIV wieku miejsce zostało porzucone przez mieszkańców i potem było skazane na lata niełaski ze strony pogody, przyrody i rabusiów. Dla świata zostało ponownie odkryte dopiero na przestrzeni XVIII i XIX wieku. Zawartość grobowców została w większości ogołocona z atrybutów z jakimi chowano zmarłych przywódców i szamanów. Trzęsienia ziemi uszkodziły niektóre kopce i płyty nagrobne. Na szczęście sporo figur pozostało nietkniętych.
W grobach prócz przywódców byli często chowani szamani, których groby chronią posągi przedstawiające maszkary i nienaturalne stworzenia.
Posągi mają od parudziesięciu do siedmiu metrów wysokości i są wykute w skale wulkanicznej. Niestety niewiele jest wiadomo na temat kultury, która je stworzyła. Czytając symbolikę posągów można domniemywać, że kultura była głęboka związana z szamanizmem i kultem przyrody. Różne rodzaje grobów: od kurhanów, grot po zwyczajne dziury w ziemi wskazuje na hierarchizację społeczeństwa. Wiele też tu posągów przedstawiających kobiety w tym w ciąży. Miejscowi tłumaczą to matriarchatem, jaki zapewne tu panował.
Do wioski przyjechałam po południu. Razem z parą z Holandii zostałam porzucona przez kierowcę autobusu na rogatkach wsi. Leje, droga do San Agustin prowadzi do góry. Nikomu nie chciało się iść. Zaczęliśmy łapać stopa, ale na szczęście po chwili pojawił się naganiacz z biura podróży, który za darmo zabrał nas taksówką na wieś. Najpierw oczywiście do biura gdzie przedstawił opcje zobaczenia wszystkich okolicznych atrakcji. Trudno zobaczyć wszystkie posągi jednego dnia ze względu na ich dość duże rozsianie po całym górzystym terenie. Można pojechać busikiem do samego parku, ale do pozostałym trudno samemu dotrzeć pieszo. Ja zdecydowałam się na wycieczkę konno razem z Holendrami i innymi białasami.
Rano, mimo deszczu, wyszłam na dwór o ustalonej porze. O dziwo konie i przewodnicy byli na czas. Otrzymałam od koniarzy pochwałę, że deszczu się nie boję, jednak postanowili poczekać z kilkadziesiąt minut aż trochę przestanie padać. W tym czasie dokonali inspekcji mojego stroju. Piżama-ok, kurtka-ok, buty-ok. No nie tak ok, powiedziałam im i pokazałam rozpadające się już podeszwy. Chłopaki pośmiali się chwilę z ich stanu i gdy dowiedzieli się, że osiem lat temu dałam za nie prawie sto euro, śmiali się jeszcze bardziej pokazując mi swoje kaloszki. „A te kaloszki kosztowały dziesięć euro i mają też osiem lat.” Wyjątkowo mnie to rozbawiło więc po raz drugi zostałam wpisana na listę ulubionych klientów. Jeden z panów zaproponował, że zawiezie mnie motorem do bankomatu bym mogła wziąć trochę gotówki na kolejne dni. Zrobiliśmy powolny objazd wsi, pozdrawiając sklepikarzy, rzeźników i fryzjera. Duber, mój moto-taksiarz, zaproponował mi żebyśmy konno dalej przemierzyli Kolumbię, do granicy Ekwadoru. On czuje, że ja jestem jego bratnią duszą i będzie to super wycieczka, za którą nie weźmie nawet jednego pesos. Poza tym, on jest jak konik kolumbijski, mały, silny i spokojny. Będzie moim narzeczonym tu w Kolumbii i będzie nam dobrze. Mimo całej sympatii, zbyłam to krótkim gracias.
Koniki kolumbijskie mają wszystkie cechy przedstawione przez Dubera. Mój miał jeszcze jedną. Być pierwszym. Rywalizował z koniem Anglika. Oba wariaty przepychały się w najwęższych przejściach. Przy samej skale albo drzewie jest fajnie. Koń Anglika odganiał się od mojego kąsając go po grzywie, chyba że nie trafił i kąsał mnie po bucie.
Sama jazda była bardzo przyjemna i nawet jak już wszyscy poczuliśmy się pewniej, puściliśmy się lekkim galopem przez drogę. Mój gonił jak szalony i za bardzo nie reagował na moje ściąganie lejców ani na sygnały nogami. Oby przed siebie! No i jak już oddalił się znacznie od grupy, robił sobie przerwę na gastrofazę. I stawiając lekki opór przewodnikowi niechętnie odchodził od krzaczka.
Figury nie robią piorunującego wrażenia. Sama okolica, historia i tajemnica bardziej. Nasz przewodnik dodatkowo wiąże je z kosmitami pokazując nam lądowisko statków kosmicznych, które może zabrały niektórych mieszkańców.
Udowodnił nam też, że sama przyroda wytwarza barwniki, które posłużyły do koloryzacji kilku posągów.
Objechaliśmy kilka gospodarstw na terenie których są groby z posągami. Przeprawiliśmy się rzeką Magdaleną na drugi brzeg, by tam też obejrzeć dwie skały z wyrytymi postaciami. Dziś, oprócz spoglądania na rzekę i pobliskie kaskady, pilnują plantacji kawy.
Po kilku godzinach, zakończyliśmy jazdę w największym parku, na zwiedzenie którego dostaje się dwudniowy paszport. Ja spięłam się i obeszłam całość w jeden dzień z racji, że po kilku figurach wszystkie zaczynają wyglądać tak samo.
Po powrocie z parku zapragnęłam świeżych warzyw i owoców. Pokryta do połowy ciała błotem, zrobiłam zakupy w warzywniaku i wracając do hostelu wypatrzyłam bardzo porządnie wyglądające samochody. Żeby z San Agustin dojechać do Ekwadoru można pojechać dwiema drogami. Przez Popayan, a więc siedmiogodzinny powrót i kolejne dziesięć godzin do granicy. Albo Trampolina Śmierci, czyli dość niebezpieczna droga przez dżunglę. Rozważałam tę drugą opcję tylko jak znajdę dobry samochód, jak radzi przewodnik. Ten był idealny. Na moje sto pytań: a jaką trasą, a czy bezpośrednio do granicy, naganiacz opowiada twierdząco. W końcu otwiera drzwi i każe mi wsiadać. Tak, to jest ten czas. Z siatką pełną cebuli, pomidorów, sałaty i w ciuchach pokrytych błotem….
Umówiłam się z nim na kolejny dzień i poszłam gotować i wyprać swoje ciuchy. W hostelu było dość ciekawe towarzystwo. Kanadyjka i Anglik wieczorami opowiadali swoje historie z Ameryki Południowej. Dziś wiem, że powinnam bardziej słuchać Anglika, który opowiedział swoją historię utraty komórki w Quito. Parę dni potem mnie spotkało to samo, choć w chwili opowieści wydawało się to abstrakcją. Kanadyjka żyje w podróży. Jeździ i pracuje w hostelach. Teraz marzy o Hawajach.
Kolejnego dnia o świcie stwierdziłam, że moje wyprane ciuchy są jeszcze bardziej mokre niż były, a reszta też nasiąkła wilgocią. Spakowałam mokre w reklamówkę i poszłam na umówiony samochód. Zapłaciłam dziadowi, a ten nagle mówi, że jednak będzie przesiadka po drodze, ale „moja amiga nie złość się. Kolejny samochód będzie taki sam.” No dobra, jedną przesiadkę zniosę. Po godzinie, rzeczywiście przesiadamy się do kolejnego samochodu ala jeep. Niedługo wjedziemy na Trampolin de la Muerte więc czuję się w nim dobrze. Usiadłam koło okienka, gotowa by robić zdjęcia. Nie przejechaliśmy dwóch godzin, kiedy to na dużym dworcu/parkingu znowu każą mi wysiąść i tym razem wsiąść do rozwalającego się busika. Zaczynam robić awanturę w bezokolicznikach. Protestuję i mówię, że zapłaciłam za dobry samochód i że do szrotu nie wsiadam. Nie robię wrażenia na nikim. Rozglądam się dookoła i dopiero widzę co się dzieje. Żebracy, zdziczałe dzieci (w tym jedna dziewczynka co szczeka na ludzi), prostytutki łasząc się do kierowców udają, że brudnymi szmatami myją busy w deszczu, naganiacze i sprzedawcy wszystkiego. ZOO. Nie ma dookoła żadnej twarzy z IQ, która by mi pomogła. Nagle mój bagaż został zabrany i wsadzony do rozklekotanego busa. Kierowca prawie siłą wsadza mnie do niego, a pokazuję na policję, że się powinna nimi zająć. Oszuści jedni! Wsiadam z tyłu wozu obok chłopaka w czapce. Kiedy już siedzę chłopak spogląda na mnie i szybko na moją torbę. Zaczyna obserwować każdy mój ruch. Ma twarz bez wyrazu, oczy stalowe, nieprzyjemne, żadem mięsień twarzy nie drgnie. Próbuję się uśmiechać czy powiedzieć mu jakieś Buenos. Nic. Nie czuję się z nim z tyłu komfortowo i nie chcę tak jechać kolejne siedem godzin. Siedzimy w ciszy, chłopak cały czas patrzy na moją torbę. Nagle do busa wsadza głowę sprzedawca. Na głowie ma czapkę z pomponem, kolorową kurtkę i głosem Kaszpirowskiego zaczyna prezentację drucika z koralikami. „To jest magiczny drucik, drucik mocy, on masuje i działa cuda.” Sprzedawca trochę patrzy na mnie, trochę na dziewczynę z przodu. Gdy chłopak koło mnie odwraca głowę i spogląda na niego, facet w połowie wyrazu zawiesza się i zwinnie wycofuje się z busa. Czekam na kierowcę by go poprosić żeby mnie przesadził. Cud następuje, ale w innej formie. Kierowca prosi chłopaka by się przesiadł do przodu, bo tu teraz usiądzie rodzina z dwójką chłopców. Cóż, że razem zajmiemy trzy siedzenia…. Chłopak na początku nie reaguje, patrzy na kierowcę, ten ponawia swoją prośbę dwa razy. W końcu koleś przesiada się do przodu. Małżeństwo jest bardzo sympatyczne, a dzieci spokojne jak aniołki. Ulżyło mi, ale gdy ruszamy widzę, że w przypadku jakiejkolwiek kolizji nie dostanę się do drzwi. Busik wypełniony ludźmi. Jestem uwięziona przy malutkim okienku i tylko myślę, czy się w nim zmieszczę gdy się stoczymy, a ja nie stracę przytomności.
Trampolina Śmierci to droga wokół wzgórz przez dżunglę. Liczne przepaście, czasem zabezpieczone przez metalowe bandy, czasem żółtą taśmą. Hmm. Droga jest wielokrotnie tak wąska, że trzeba się wycofać pod skałę lub nad brzeg przepaści by przepuścić samochód z przeciwka. W San Agustin są organizowane wycieczki nad wodospady. Dobrze, że nie pojechałam, bo tu się przejeżdża przez wodospady. Tyle zyskałam.
Ogólnie przez większość podróży pieluchę miałam pełną. Deszcz lał, szyby parowały. Za każdym razem jak je przecierałam to widok był jednocześnie piękny i przerażający. Po mojej lewej prosta ściana w dół. Na dole soczysty, zielony las. Z przodu ciężarówka. A my cofamy donikąd. Wielokrotnie przejeżdżaliśmy przez wodospady. Nasze kółka obracały się w miejscu, a ja przymierzałam się do okienka. Czy utknie mi w nim tyłek? Na szczęście zlokalizowałam młoteczek przy innym oknie. Nim stłukę okno i wyjdę, w razie W. A tu wewnątrz radosna latynoska muzyka nie nastraja mnie pozytywnie. Nie pasuje do tego przejazdu. Tu by się przydał Rammstein.
Po siedmiu godzinach jazdy przez zalany deszczem kawał dżungli wreszcie wjechaliśmy do miasteczka. Widok babci piekącej kukurydzę na grillu ucieszył mnie najbardziej. To był mój obiad. Potem jeszcze kolejne dwie godziny jazdy do Pasto i tam wreszcie wysiadam i od razu idę do jakiegoś brzydkiego hotelu koło dworca, żeby tam przenocować i rano pojechać do Ekwadoru. Dostaję jedynkę z łazienką za 15,000 czyli jakieś 20 zł. Pokój jest przyzwoity, ma nawet telewizor. Łazienka jest, ale ciepłej wody brak. Rozwieszam po pokoju mokre ciuchy, myję strategiczne punkty i zasypiam. Rano zbieram swoje rzeczy i od razu idę na autobus do Ipiales przy samej granicy. Tam jem śniadanie i przejeżdżam i przechodzę granicę. I jestem w Ekwadorze!
Idę nyny. Jutro czeka mnie trekking przy wulkanie Cotopaxi. Zbieram więc siły.
s