Bayamo: szach i mat (Kuba cz. 5)
Trasę jaka sobie obrałam odgapiłam z Lonely Planet. Miała obejmować najważniejsze miejsca dla tych, co po raz pierwszy zwiedzają Kubę. Wprowadziłam jednak małą zmianę. Po Hawanie przeleciałam na drugi koniec wyspy i stamtąd wracałam lądem do stolicy. Bayamo było na liście jako spokojne, klimatyczne miasteczko. I tyle. Należy czytać ze zrozumieniem. Spokojne i klimatyczne.
Zaczęło się od średniego spokoju. Przyjechałam późnym wieczorem. Na luzie poszłam na rynek, gdzie miało być pełno pensjonatów. I były. Tylko, że zajęte. Szukałam i szukałam i pomału zaczęłam się śmiać, że będę spać na ławce. Na szczęście jakaś babcia wypatrzyła mnie z okna, jak po raz dziesiąty robię obchód ulic i zaprowadziła mnie do swojej koleżanki, która po krótkim wywiadzie zgodziła się, bym u niej wynajęła pokój. Rzuciłam plecak i poszłam zobaczyć, jak to prawie nikogo nie ma na ulicach. I jak zachodzi słońce.
W samodzielnych podróżach fajne jest to, że nigdy nic nie mamy zagwarantowane. Zawsze coś się dzieje. Nawet codzienna walka o bilet czy tortillę może być hitem dnia. W Bayamo nie… Tu hitem dnia jest zdecydowanie brak hitu dnia. Można sobie, zapewne, zapewnić go i wyjść na golasa na ulicę, albo położyć się krzyżem przed portretem Fidela. Zyskamy sporo przyjaciół. To miasto zdecydowanie nadaje się do odpoczynku i obserwacji ludzi. Zapuściłam się w każdą uliczkę. Widziałam jak pan naprawia rower. Jak pani podlewa kwiatka. Jak dzieci bawią się w dom. Poszukałam fajnych samochodów i zobaczyłam jak można oblepić lampę gipsem i udawać, że to drzewo.
Siedziałam godzinami na placu i patrzyłam jak dzieci jeżdżą w wozach ciągniętymi przez kozy. Jak mali chłopcy z turkotem objeżdżają plac na platformach z doczepionymi metalowymi kółkami. W napięciu obserwowałam mecz szachowy. Starszy pan, pewnie mistrz Kuby 1988, spuścił mentalne manto szeregowi dzieci.
Łaziłam i siedziałam, siedziałam i łaziłam. Patrzyłam jak mija życie. Totalny trening uważności. Nic mnie nie obchodziło. Nie miałam pretensji o swój ekscytujący wybór. Relaks i życie.
Mini-przebojem dnia było znalezienie wegetariańskiej restauracji. Stałam pół godziny w kolejce. Patrzyłam, jak ludzie zjadają truchło świnki ze stołu. Marzyłam o sałatkach, leczo, makaronach, zapiekankach. Nauczyłam się nazwy nowego warzywa. Pollo czyli kurczak. To jest super śmieszne danie wegetariańskie. Ubaw po pachy. A na deser dżem z żółtym serem. La tortura!
Pochodziłam po ulicy handlowej, której wystawy przeniosły mnie w lata 80. Po raz kolejny poczułam jacy byliśmy spragnieni konsumpcji i jak teraz mamy jej za dużo. Kompozycja z rękawic, past i strojów kąpielowych skradła moje serce.
Cały dzień i dwie noce w Bayamo to zdecydowanie wystarczająco, by zapragnąć odrobinki ekscytacji w życiu.