Los Angeles: sława, scjentolodzy i Myszka Miki (USA cz. 7)

Nie wiadomo dlaczego, dla przeciętnego Polaka, stereotypowy Amerykanin to przeważnie ignorant zainteresowany tylko wąską działką swojej specjalizacji. Na dworzec w Santa Barbara odprowadzał mnie napotkany po drodze alkoholik. Nie usłyszałam wykładu o wyższości Whisky nad Czarem Teściowej. Zamiast tego, Pan Niebieski Ptak streścił mi powojenną historię Polski. Miał wiedzę, którą mógłby się podzielić z gimbazą z youtuba, która nie wie jak miał na imię „Pan Tadeusz”.

Mój dwumiesięczny pobyt w Stanach to spora lekcja o polskiej i amerykańskiej mentalności. Do przyjazdu do Los Angeles wiedziałam już, że pierwsza zasadnicza różnica tkwi w konstruowaniu i odbieraniu komunikatu. Polak tłumaczy wszystko szkatułkowo, kilkakrotnie odbiegając od tematu. Wyraża się kwieciście, częściowo nie na temat zanim powie o co mu chodzi. Czasem mówi, żeby mówić. O tym wiem akurat sporo. Praktykuję to sama. Prośbę formułuje się w Polsce kilka razy, podobnie jest z ofertą. Do śmierci lub uległości odbiorcy proponuje obiad. W USA pytamy i oferujemy raz. Polak kiedy wchodzi na szczyt góry i mówi, że chce umrzeć, że już nie da rady, tak naprawdę nie ma tego na myśli. Amerykanin gdy usłyszy, że jegomość już nie daje rady, spróbuje zmotywować lub po prostu pomyśli, że muszą wracać. Nie wie, że Polak tak tylko sobie gada. Podobnie jest ze słuchaniem komunikatów i rozkazów. Polak słucha, ale zaraz poprosi, by mu powtórzono. Amerykanie mówią raz. Przekonałam się o tym wielokrotnie. Zdałam sobie sprawę, że wychowana w Polsce też lekko sobie słucham, bo wiem, że zaraz mój rozmówca powtórzy komunikat. Nie w USA. W drodze do LA wiedziałam jeszcze jedno. Nie każdy Amerykanin to kowboj zainteresowany niczym. Może miałam szczęście, ale większość ludzi, których poznałam miało obszerną wiedzę na każdy temat. Nie raz było mi wstyd, że tak mało wiem i umiem.

Z racji, że jestem magnesem przyciągającym wróżbitów, dziwaków i Napoleonów, nie zdziwiłam się, gdy w pociągu do LA dosiadł się do mnie pan, który czyta w myślach, skończył fizykę, wierzy w horoskopy i pracuje w przemyśle muzycznym. Pan do końca podróży starał się zgłębić otchłań mojego umysłu. Jeszcze na dworcu czytał z mojego spoconego czoła. Przyszłość, przeszłość, teraźniejszość. Na szczęście pojawił się Aaron-mój nowy gospodarz z couchsurfing.

Dworzec w LA to architektoniczne art-deco cacuszko. Znany z wielu filmów hol zachwyca ścianami zdobionymi trawertynem. Sufit, wyglądający na drewniany, jest stalowy. Mozaiki z terakoty zdobią ściany na wysokość dwóch metrów. Podróżni odpoczywają w głębokich skórzanych fotelach. Podłogi wyłożone są terakotą, którą przecina marmurowy pas wyznaczający środek sali. Szyk i elegancja z początku XX wieku.

Było już późno, więc pojechaliśmy do domu. Aaron mieszka z pięciorgiem znajomych. W USA młodzi ludzie nie mogą sobie pozwolić na to, by przy jednej pensji wynajmować samodzielnie mieszkanie. Tu nikogo nie dziwi, grupa pracujących trzydziestolatków dzieląca jedno mieszkanie. Oprócz Aarona jest tu jeszcze jego dwóch kolegów i trzy koleżanki. Szybko dowiaduję się kto jest kim. Są dumni ze swojej różnorodności i z tego że są mieszanką homo-hetero. Dwie dziewczyny to para, która ma zamiar wkrótce się pobrać. Trzecia dziewczyna to również lesbijka, ale jeszcze nie znalazła swojej połówki. Jeden chłopak przedstawia się jako praktykujący Żyd i z miejsca oznajmia mi, że wypadek polskiego samolotu pod Smoleńskiem był przezabawny. Postanawiam, że wyjątkowo nie opowiadam prześmiesznych kawałów o holokauście, ani o World Trade Centre. Drugi facet powalił mnie na kolana swoją wiedzą. Na studiach miał historię Polski. Wie sporo o zaborach, II Wojnie Światowej i polityce powojennej. Jak się później okazuje wie wszystko o wszystkim. Łeb jak sklep. A do tego jeszcze opowiada genialne dowcipy i gra na pianinie.

Są jeszcze dwa koty, które należą do wszystkich i nikogo. Maine Coon, który boi się swojego cienia oraz dachowiec, którego boi się cały świat. Z nimi będę dzielić kanapę. Jeśli mi pozwolą.

Rano ruszam na miasto. Chcę się dowiedzieć czym się tak ludzie zachwycają w Mieście Aniołów. Najpierw jadę zobaczyć Hollywood. Los Angeles jest niesłychanie rozciągniętym miastem. Dwugodzinny dojazd autostradą po mieście z punktu A do B nikogo nie dziwi. Na szczęście mieszkałam w takim miejscu, że po godzinie jazdy autobusem i metrem byłam w centrum. Tu wszystko skupia się wokół Hollywood Boulevard i Walk of Fame-Alei Gwiazd, czyli ulicy z chodnikiem z ponad 2600 gwiazdami słynnych postaci ze świata filmu. Jeśli marzy się Wam własna gwiazda, wystarczy złożyć podanie. Własne gwiazdy mają też zespoły muzyczne i słynne zwierzaki z filmów i kreskówek.

Jest tu sporo kin, restauracji i olbrzymi kościół scjentologiczny. Tu muszę dodać, że wszystkie miejsca gdzie podają kawę, zupę z proszku i bułkę z mięsem to restauracje. W USA pytając o bar zostaniemy skierowani do speluny z panienkami i gorzałą.

Walk of Fame jest okupowany przez turystów, przebierańców, weteranów i bezdomnych szorujących gwiazdy z nabożną czcią. Sporo jest aspirujących początkujących aktorów i modeli. Zawieszeni w czasie, stoją, udając, że czekają na kogoś. Wypatrują agenta, reżysera, szansy. Patrząc się na ten tłum nie widać tych, którzy tu zostaną wieczorem. Jednak, o tym potem. Na pozór jest radośnie i kolorowo. Dobrze jest się zatrzymać i zacząć wyłuskiwać kto jest kim na tej ulicy. Kto tylko przechodniem, a kto wmontowanym na pół etatu elementem galaktyki szukającym sławy. Wielu chce być tu zauważonym. Pod ścianą, siedząc w wieczorowej sukni w restauracji, udając, że się akurat niby je śniadanie.

Koło mnie kilku japońskich turystów dostaje cięgi od rosyjskiej Kobiety Kota. Pani, z dość ciężkim akcentem, opieprza ich, że robią jej zdjęcia bez płacenia. Tuż obok, Myszka Miki przytula dziecko, a Batman pomrukuje nawołując chętnych do wspólnej fotografii. Cepelia i ludzkie zoo w jednym. Tuż przy Walk of Fame mamy Dolby Theatre zwany dawniej Kodak Theatre czyli miejsce gdzie najczęściej odbywają się ceremonie wręczenia Oskarów i premiery filmów. Niedaleko jest Grauman’s Chinese Theatre czyli Teatr Chiński Graumana. W 2010 roku akurat szykowano się do premiery remake’u Koszmaru z ulicy Wiązów. Przed teatrem Graumana są słynne odciski części ciała gwiazd w betonie. Dredy Whoopi Goldberg, buty Schwarzenegger’a, rączki i buciki Marilyn Monroe itp. Aktorzy sprzed dziesiątków lat sąsiadują ze współczesnymi.

No i pochodziłam sobie po Hollywood Boulevard. Pan z kościoła scjentologicznego zrobił mi pomiar stresu. Jego stresometr wyklepany z puszek po coli i druta pokazał tajemny pomiar. Dowiedziałam się, że odczyt będzie w nawie głównej kościoła. Podziękowałam. Siedziba scjentologów w LA jest rzeczywiście gigantyczna! Dodatkowo, mamy jeszcze kilka mini filii w rożnych częściach miasta. Tomka Krusa nie zastałam. Zamiast tego, spotkałam faceta z Armenii, który handlował biletami na tzw. Domy Gwiazd czyli objazd okolicy samochodem z przystankami pod domami znanych ludzi. Głupie, ale czemu nie pomyślałam. Cena 40 dolarów brzmiała śmiesznie. Zaczęliśmy się handlować. Trochę po angielsku, trochę po zruszczonym polsku. Mój nowy kolega kazał mi wrócić o 16.00. Wtedy pojadę za 15 $. I tak uważałam, że jest to wygórowana cena.

Przed stalkerskim objazdem zdecydowałam się  zobaczyć słynny znak HOLLYWOOD. Dziś już nie pamiętam czy pojechałam metrem, autobusem czy poszłam pieszo. To w LA jest nieważne. Komunikacja miejska istnieje. Najlepiej oczywiście jest wynająć samochód. Bardzo podobały mi się domeczki w drodze do znaku. W wielu są mini osiedlowe świetlice, gdzie mieszkańcy spotykają się, by porozmawiać o książkach, jodze i religii, UFO, czymkolwiek. W połowie drogi do znaku zrezygnowałam i zawróciłam. Znak zostanie na potem.

Wróciłam na Aleję Gwiazd i rzeczywiście mój Armeńczyk czekał. Wraz z kilkorgiem innych turystów pojechaliśmy na objazd bram. wycieczka toczyła się w zawrotnym tempie. Robiliśmy szybkie podjazdy pod bramę i nasz kolega krzyczał. „Tu mieszka Janet Jackson, tu Hugh Hefner, Nicholas Cage,…., tu karierę zaczął Brad Pitt, kiedy to reklamował kurczaki w przebraniu dużego ptaka, tu mieszkał Jim Morrison, tam wysoko na wzgórzu mieszka Steven Spielberg.”

Po wycieczce pojechałam do domu zatrzymując się jeszcze w Chinatown. Chciałam zjeść coś azjatyckiego, gotowanego na parze, pikantnego. Pełno tu knajpek, sklepów, jasnowidzów, składów wszystkiego. I żadnej draki nie było.

Pochodziłam, pojadłam. Wróciłam do domu i opowiedziałam moim gospodarzom o swoim dniu. Po raz kolejny uświadomiłam sobie kolejną różnicę między Polską a USA. „Poszłaś po 16 do Hollywood in po 18 do Chinatown? Zwariowałaś?!” Otóż do Hollywood nie chodzi się po 16! Wówczas wiedziałam jedno. Kolejnego dnia pojadę sprawdzić dlaczego. Aaron i reszta instruują mnie, że do pewnych dzielnic nie chodzi się w pewnych godzinach. W ogóle powinnam wracać wcześniej. Jeszcze im nie powiedziałam, że odliczam godziny przed wylotem do Meksyku. Wtedy dopiero bym się nasłuchała. Towarzystwo zastałam w sytuacji imprezowej. Jedli i pili piwo. Zaproponowałam, że pójdę do sklepu opodal i kupię 10 piw. Dla nas. Kolejne fromaż, fłaje i żal. Aaron oburzył się. Nie wolno! Co sobie sprzedawca pomyśli jak kupię 10 piw? Szczerze, za bardzo mnie to nie interesuje, co sobie on pomyśli, ale OK, rozumiem. Damie nie wypada. Aaron zaproponował, że pójdziemy razem. Kolejna różnica kulturowa. W obawie o moje życie, Aaron zaproponował, że kolejny dzień choć w połowie spędzimy razem. Ma samochód i zawiezie mnie do kilku odległych miejsc. Lepiej być nie może!

I tak kolejnego dnia najpierw odwiedziliśmy znane z filmów i teledysków Griffith Park i Griffith Observatory. Wówczas wiedziałam, że moja podróż dopiero się zaczyna i nie stać mnie na wszystkie wstępy. Za dzień, dwa, miałam wylatywać do Meksyku. Ewentualne zwiedzanie obserwatorium zostawiłam sobie na powrót. Jednak, miejsce warto było odwiedzić choćby dla widoków na okolicę.

Potem, szybka wizyta w centrum LA. Jeśli lubimy nowoczesną architekturę, trzeba tu przyjechać! Mamy ratusz wielkości naszego Pałacu Kultury, drapacze chmur i malutkie sklepiki i knajpki poukrywane między nimi. Mnie rozwalił sklepik z deserami i dresami dla psów.

Również w centrum mamy fenomenalną stalową architekturę Walt Disney Concert Hall. Zaprojektowana przez Franka Gehry’ego jest siedzibą filharmonii i chóru Los Angeles. Pod nią kryje się parking, który kosztował ponad 100 milionów dolarów.

Potem pojechaliśmy kolejką Angels Flight na Bunker Hill. Łączy ona dwie ulice Hill Street i California Plaza. Po serii wypadków, kolejka jest polem eksperymentalnym dla inżynierów. Była raz przenoszona, wielokrotnie naprawiana i udoskonalana. Podczas mojego pobytu wjechaliśmy nią dzięki kartom na metro.

Potem był krótki wypad do Venice Beach. Kultowe miejsce dla ulicznych artystów, dziwaków, sportowców, imprezowiczów. Miejsce pełne radości, słońca i zabawy. Same pozytywy. Najlepsze miejsce do obserwacji rasy ludzkiej. Mamy szczęście, ponieważ od razu wpadamy pod rolki muzyka i gitarzysty Harrego Perry

Na koniec jedziemy do The Getty Center. Kocham sztukę i już się przekonałam, że amerykańskie muzea to kopalnia najsłynniejszych obrazów, rzeźb i instalacji. Sam teren galerii jest piękny. Widok na miasto, ogrody i tereny do rekreacji. Na pewno warto tu wpaść.

Po południu Aaron musiał jechać do pracy, a ja niby do domu. Miałam niecny plan. Zobaczyć Hollywood po godzinach zwiedzania. Aaron zostawił mnie w centrum niedaleko Pershing Square. Moją uwagę, prostej dziewczyny z Polski 2010 roku, zwrócił pomysłowy parking z Capitol Records w tle.

Na Pershing Square poczytałam sobie kolejne, uwielbiane przez Amerykanów, zasady obsługi placu i pojechałam do Hollywood.

No i jak wygląda Hollywood po godzinach? Myszka Miki i Batman poszli spać. Ulice są puste. Gdzieniegdzie leży ktoś przytulony do ściany. Nie ma modelek, gwiazdeczek. Zamiast nich są ci, którzy parę lat wstecz byli ładni i bardzo chcieli świecić. Nie wyszło. Koło mnie opodal miejsca gdzie Brad Pitt zaczynał jako kurczak stała dziewczyna. Brudna, śmierdząca. Prowadziła rozmowę z kimś tylko jej widzianym. Ogarnął mnie smutek. To miasto może dużo dać, ale potrafi zabrać wszystko.

W LA spędziłam jeszcze dwa dni. Dublując swoje spacery i spędzając godziny w muzeach i galeriach sztuki.

1 maja wsiadłam do samolotu i zaczęłam prawdziwą przygodę. Meksyk i Gwatemalę!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.