Tikal – spełnione marzenie (Gwatemala cz. 5 ost.)

Po powrocie z trekkingu na wulkan Pacaya spotkałam się z Charlim – moim gospodarzem, by wziąć plecak i razem pochodzić jeszcze chwilę po mieście. Właśnie przestało padać. Powietrze miało rześki zapach. Przeszliśmy jeszcze raz wszystkimi uliczkami i zjedliśmy kolację u pani, która codziennie gotuje jeden gar zupy fasolowej, a na drugie podaje ryż, kawałek kurczaka, fasolę i liść sałaty. Prostota i wygoda. Sala zawsze pełna.

Charlie bardziej się otworzył i zaczął mówić o marzeniach i planach na przyszłe projekty i pracę w innych krajach. Gwatemala nie jest krajem, w którym łatwo się wybić. W Meksyku czy Ameryce Południowej prędzej odniesie sukces jako inżynier. Marzy o wyjeździe.

Wieczorem zabrałam plecak z samochodu, pożegnaliśmy się  i poszłam na dworzec. Tam okazało się, że nie ma bezpośredniego autobusu, o którym była mowa wcześniej. Do stolicy jedzie się busikiem, potem dużym autobusem do Flores i stamtąd do Tikal – mojego głównego celu podróży po Ameryce Środkowej.

Będą sami turyści i będzie bezpiecznie, zapewniła mnie pani kasjerka. Podróż nocą chyba lepiej odbyć z turystami. Jednak i tak trzeba trzymać gardę wysoko. W busiku poznaję Amerykanina i Urugwajczyka. Ten drugi chyba tęskni za mamą. Tuli się we mnie. Mam się nim opiekować. Chyba jest na prozacu. Amerykanin mógłby grać w filmach o Kozakach. Prawdziwy dziki, zarośnięty zwierz. Busik rusza i Kozak zaczyna nas nawracać. „Organiczne jedzenie, medytacja, joga, miłość, zdrowa marchew, natura, natura, natura. Obama będzie dopłacał do jogi i medytacji, chwalmy go, to mesjasz.” Dżizas ratuj! Opowieść trwa bez przerwy i naszych komentarzy. Kiwamy tylko głowami.

W stolicy, w środku nocy, mamy krótką przerwę. Stoimy między jakimiś typami. Amerykanin jedzie na lotnisko, a Urugwaj wsiada do wypasionego autobusu. Rozdzielamy się. Chłopak płacze, że nie pojadę z nim. Żegnamy się jak przed wojną. Na mnie czeka wyklepany z puszek po coli wehikuł. Już czuję, że będzie ciekawie. Jakiś chłopak pyta czy chcę z nim siedzieć. Towarzystwo w autobusie wygląda nieciekawie. Sami lekko nawiani mężczyźni. Chyba wracają z wyjazdu integracyjnego lub pracy. Niestety gdy towarzysz chłopaka zobaczył mojego, odmówił zamienić się na miejsca. Mój współpasażer był dość wyrośniętym jegomościem z łapą jak łopata. Odczułam to na własnym schabie. Gdy tylko usiadłam, pan zagadał. Imię, kraj, wiek. Wie wszystko. Najważniejsze jednak, bym się nie bała, bo on będzie moim amigo i mnie obroni. Strzał w schaba. Zobaczyłam gwiazdy. Ten siniak długo nie zejdzie. Trochę się uśmiecham, trochę szlocham, trochę kreślę granicę mojego siedzenia i ciała, ogólnie udaję, że śpię. Oparłam głowę o szybę. Mój amigo zaczyna opowieść. Ja zaczynam czuć wyziewy alkoholowe i pot. Szukam pomocy dookoła. Nic z tego. Niewiele rozumiem i mało umiem mu odpowiedzieć. Gram twarzą i głową. Potakuję, przymykam oczy, robię odwrotny uśmiech. Chłopak z przodu zerka na mnie i chyba płacze. Ma lęki. Próbuję spać. Nic z tego. Co 5 minut palec dziabulec mojego amigo kłuje mnie po żebrach. „Patrz samochód, patrz ulica, patrz ciemna noc, patrz…” Na szczęście dziad wysiadł po kilku godzinach. Trauma została.

We Flores okazuje się, że działa tam mafia turystyczna. Nikt nie chce powiedzieć skąd jadą do Tikal autobusy dla miejscowych. Te dla turystów kosztują kilkadziesiąt dolarów. W końcu płacę 60 quetzali za podróż w dwie strony. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że i tak nie wrócę przez Flores. Upał jest przeokropny. Pocą mi się pięty.

W Tikal ceny za hostele są przerażające. Za normalną cenę nie mogę nic znaleźć, albo jest zajęte. Biorę namiot postawiony w otwartej altanie. Wewnątrz jest materac, a łazienka jest 5 metrów obok. Może być.

Myję się, przebieram i idę zobaczyć piramidy. Ruiny Tikal położone są w dżungli. Nie ma tu samochodów (w 2010r.), tuk-tuków i rowerów jak w Angkor. Wszystko odkrywamy na piechotę, idąc przez las. Namiastka Indiana Jonesa.

Przy wejściu do parku przechadza się koati, a tablice informacyjne mówią nam jakie zwierzaki zamieszkują okolicę. Prócz koati, są małpy: wyjce i czepiaki, różnorodne ptaki, gady, płazy. Będzie ciekawie.

W bramie parku płacę za wstęp i wchodzę w las. Ścieżki są wydeptane i oznakowanie jest dobre. Idę w półmroku. Gęsty las zakrywa całe niebo, odcina każdy promień słońca. Dziwi mnie, że nie ma nikogo. Powodem jest pewnie początek pory deszczowej. Jest maj i zaczyna lekko padać. Nie mam kurtki, ani parasola. Chronią mnie liście. Głowa chodzi mi dookoła ciała. Przepiękna, bujna roślinność pożera siebie nawzajem, nad głową pomrukują małpy, a w krzakach tajemnica. Ruiny, których nie mogę się doczekać.

Idę przez zieloność, patrzę na korony drzew. Nagle tuż obok słyszę odgłos przeładowywanej broni. Podskoczyłam. Zerkam. W krzakach stoi facet w czarnym mundurze. Strażnik. „Buenos Dias, hehehe.”-śmieje się z mojej reakcji. Każdy człowiek miałby niepewną minę gdyby w lesie zobaczył koło siebie faceta z bronią. Wiem, że pan jest nieszkodliwy. Jego dowcip nie. Puszczam mu „Buenos Dias” przez zęby.

Las się przerzedza, nie mam pod czym się schronić, moknę. Dochodzę do pierwszych zabudowań i dość zabawnych znaków. Pierwszy informuje mnie, że nie można drapać dziury. Słucham się zakazu.

Nagle zza drzew wygląda pierwsza piramida. Tikal zostało odkryte w XVII wieku przez hiszpańskich misjonarzy. Może taki widok mieli, gdy przedzierali się przez las deszczowy, który skrywał miasto od czasu jego porzucenia w IX wieku. Tikal było założone przez Majów w III wieku, a największy rozkwit przypadł na wiek VII. Potem miasto stopniowo traciło na ważności, aż do IX wieku, wtedy zaczęło popadać w zapomnienie. Myśl, że przetrwało do tej pory świadczy o genialności budowniczych.

Do tej pory znaleziono sześć piramid i liczne zabudowania w zboczach wzgórz. W piramidach były stele- kamienne płyty nagrobne, które dziś można ogląda na zewnątrz budynków i w muzeach w Gwatemali. Stelle wychwalały zmarłego władcę.

Najpierw dochodzę do małego placyku, gdzie jakiś chłopak ma swój stragan. Kupuję jakiś napój, patrzę na piramidę i rozmawiamy. Z lasu wypada zgraja ludzi z kamerami. Kręcą jakiś program. Jakaś para z plecakami ucieka w krzaki, kamerzyści za nimi. Po kilku minutach z lasu wybiega kolejna para. Patrzą na nas z nadzieją, my bez słowa pokazujemy im palcem dokąd pobiegła tamta para, cieszą się. Czekamy aż wszystkie pary wybiegną. Każdą kierujemy tam gdzie trzeba. Zapewne łamiąc zasady konkurencji. Nikt z ekipy nie zabronił nam, więc ułatwiamy im pogoń. Idę wejść na pierwszą piramidę, z której widać plac ceremonialny. Jestem mokra jak kura. Nie ma nikogo na szczycie. Przez kilka minut próbuję zrobić sobie słit focie. Tu spełniło się moje marzenie. Osiągnęłam cel podróży!

Potem wchodzę na kolejną, z której jest przepiękny, tajemniczy widok na las i inne piramidy.

Jeszcze chwilę pada kapuśniaczek. Stoję sama na szczycie piramidy i patrzę w las. To są cudowne chwile podróżowania samodzielnie i nie w sezonie. Brak tłumów i hałasu. Gdy w końcu deszcz ustaje, budzi się las deszczowy. Małpy zaczynają wyć, krzyczeć i wołać się. Ptaki ćwierkają, skrzeczą. Czuć, że las żyje, tętni, pulsuje, choć z takiej odległości nic nie widzę. Tylko czasem jakaś gałąź się poruszy pod naporem ciał małp. Jest cudownie. Kilkanaście razy próbuję zrobić sobie zdjęcie samowyzwalaczem, aż w końcu udaje mi się zmieścić w kadrze siebie i piramidy.

Tiakl to nie tylko piramidy, ale place, wszelakie inne ruiny świątyń i grobowców.

Przyroda wokół ruin to osobna bajka. Małpy i kolorowe ptaki zwiedzają ruiny razem z nami. Są wszędzie. Tu przydałby się dobry sprzęt fotograficzny. Oprócz małp: czepiaków i wyjców widziałam jeszcze tukany i prawdopodobnie wikłacze. Te oddają dość specyficzny dźwięk, niczym z gry komputerowej. Gniazdko jest utkane z traw i przypomina wiszący kosz lub makramę na doniczki jaką robiliśmy w podstawówce.

Tikal to bajka kompletna. Za górami za lasami. Zabytki i przyroda. Cywilizacja i natura. Odkrywanie ruin było jedną z najlepszych chwil tej wyprawy.

Na drugi dzień musiałam opuścić miejscowość. Chciałam jechać do Belize. Wszyscy napotkani ludzie, pracownicy hoteli, hosteli i mojej recepcji oferowali bardzo drogie przejazdy dla białasów. Kilkadziesiąt minut chodziłam i prosiłam, by mi zdradzili skąd i o której rusza bus dla miejscowych do Belize. Różnica w cenie będzie spora, co wówczas dla mnie było ważne. W końcu jeden z pracowników zdradził mi tajemnicę, patrząc w podłogę. „Stąd nie, ale jedź czymkolwiek do skrzyżowania i tam stój i czekaj, na pewno coś będzie jechać.” Dzisiaj taka informacja jest dla mnie oczywista. Pewnie spojrzałabym na mapę i sama bym to wygłówkowała. Wtedy czasy i moje umiejętności były inne.

Wsiadłam do busika jadącego do Flores i za grosze dojechałam do owego skrzyżowania. Wysiadłam, rozejrzałam się. Przy drodze domek. Na ganku matka z córką. Kierunek może być tylko jeden, ale wolę spytać. Macham ręką i pytam czy tam jest Belize. Jedna potwierdza, druga kręci głową. No to pytam czy może w innym kierunku mam jechać do granicy. Tak i nie. Cudnie. Podziękowałam paniom za poczucie humoru. Stanęłam w kierunku, który wydawał się najbardziej oczywisty. Po kilkunastu minutach zatrzymałam busik i za 3 dolary, a nie 40 dojechałam do granicy z Belize, po drodze, razem z innymi, rozjeżdżając kilka węży smażących się na drodze po ulewie. R.I.P. gadziny.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.