Taszkient: meczety na Broadwayu (Uzbekistan cz. 2)

Nie wiem jak Wy, ale ja nadal nie wstrzeliłam się w nową rzeczywistość. Nie mam ochoty, bo czekam na jej koniec. Pogodziłam się z tym, że nie będę robiła 100 przysiadów dziennie, pisała ćwierć wpisu dziennie, ani wcale nie wysprzątam bardziej chaty. Zaakceptowałam też nowe hobby: oglądanie mycie dywanów na YouTubie przed snem. Relaksujące i oczyszczające hobby. Polecam!

Naszą podróż po Uzbekistanie zaczęłyśmy od Taszkientu. Podobnie jak wiele polskich miast, stolica Uzbekistanu została zabetonowana przez socjalistyczną historię. Bloczyska przy zabytkowych meczetach, targowiska giganty, herbaciarnie, kawiarnie, restauracje z olbrzymimi kotłami pełnymi mięsa wszelakiego, spa, drogerie z koreańskimi kosmetykami, butiki z pstrokatymi kieckami, centra handlowe z salonami gier, kina. Nie brakuje tu niczego.

Dla osób, które nigdy nie były w kraju muzułmańskim, Taszkient będzie dobrym wstępem do tej kultury. Im dalej w kraj, tym zabytki Taszkientu zginą w otchłani Waszej pamięci, przyćmione przez inne z Jedwabnego Szlaku. Tu owszem istnieją wszystkie słowa na M: meczety, medresy, mauzolea, ale i tak po odwiedzeniu Khivy, Samarkandy i Buchary zapamiętacie tylko knajpę z kotłami, kilka cukierni i targów. Jeśli macie mało czasu, możecie spokojnie sobie Taszkient darować. Jak macie czas, nie pożałujecie.

Do stolicy przyleciałyśmy dość późno i autobus miejski do centrum miasta już nie kursował. Po formalnościach i odebraniu bagażu, podeszłyśmy do młodych chłopców z firmy taksówkarskiej i skorzystałyśmy z ich usług. Taksówkarz okazał się tak obeznany z miastem jak ja z topografią dżungli. Bez mojej nawigacji pewnie jeszcze jeździlibyśmy po mieście. Cena wynosiła około 30 złotych, ale jak się potem zorientowałyśmy można dojechać za jeszcze niższą cenę jeśli skorzysta się z usług panów, którym nie wolno wejść na lotnisko. Ci stoją w grupie tuż za płotem przed lotniskiem. Wystarczy wyjść, zrobić casting, potargować się. Potem nie denerwować człowieka. On tylko kieruje, Wy mówicie jak ma jechać. MapsMe lub każda inna aplikacja z nawigacją, działająca bez dostępu do Internetu, jest niezbędna.

Hotel miałyśmy zarezerwowany przez Internet. Orient Palace okazał się bardzo przyzwoitym, czystym i nowym miejscem. Obsługa kumata, przyjazna i mówiąca językami. Hotel jest na przedmieściach miasta, więc tego dnia żadnego spacerku już nie było.

Kolejnego dnia ruszyłyśmy na zwiedzanie. Szybko okazało się, że nie będzie to takie proste. 50 stopniowy suchy skwar, ostre światło i gorąc bijący od betonu zmuszają żeby dzielić dzień na cząstki. Wizyta w meczecie, ucieczka na chłodzenie organizmu do metra, kolejny meczet, ucieczka do jakiejś kawiarni z sieci Bon! na kawusię i chłodzenie, medresa i ponowny chillout w metrze. W lipcu inaczej nie da rady.

Taszkienckie metro otwarto w latach 70 i ma trzy linie. Kiedy je budowano Uzbekistan był republiką radziecką. Wzorowano się na metrze moskiewskim, stąd socrealistyczne i orientalne polichromie, żyrandole, marmury, mozaiki. Metro ma swój urok i warto, nawet nie tylko dla ochłody, przejechać się każdą linią, by sobie popatrzeć na architekturę stacji. Zobaczymy miks socrealizmu z kosmonautami z domieszką orientalnego pałacu.

Wszędzie jest czyściutko, ludzie normalni, uprzejmi, nie dzicz jak w niejednym amerykańskim wagonie. Metro jest banalne w obsłudze. Wszędzie są mapki, a żeton na przejazd kupuje się za 1200 sum u babuszek przy wejściu. Najpierw, przy wejściu w podziemia, należy pokazać zawartość torby wojskowemu, który patrzy w głąb torby nie patrząc, funkcjonując już prawdopodobnie w rzeczywistości alternatywnej. Uzbrojeni żandarmi są w wielu miejscach miasta i należy słuchać się chłopaków, nawet jak po raz 123 chcą zajrzeć do naszego plecaczka.

Prócz metra, po Taszkiencie można w każdym miejscu, w każdej chwili skorzystać z taksówki prawdziwej z korporacji lub cywilnej, bo tu każdy jest taksówkarzem/kierowcą ubera czy bolta. Wystarczy stanąć przy krawężniku i udawać, że klepie się po głowie dużego psa. Migają światła, kierowcy zjeżdżają z drogi, starając się nie przejechać nas na krawężniku. Potem następuje demonstracja kierunku na mapie i negocjacje za ile monet pan nas zabierze. Najczęstsza cena to 10,000 sum czyli lekko ponad dolar.

Jednak, dobrze jest najpierw zrobić kierowcy szybki test językowy i IQ. Czasem w żadnym stopniu nie można być językowo online. A pan na wszystko mówi „da da”. My gadałyśmy po niby rosyjsku i angielsku, czasem na migi. W 99% można spokojnie się porozumieć używając rosyjskiego z Kartinek.  

Kolejnego dnia rano, chciałyśmy zacząć od wieży telewizyjnej, by z góry poczuć klimat miasta. Po wyjściu z hotelu poczułyśmy, że ktoś uchylił drzwiczki piekarnika. Schowałyśmy się do metra, żeby przeżyć.

Po kilku jazdach wysiadłyśmy na przystanku najbliżej wieży. W wieży strażnicy są lekko zaskoczeni, że przyszłyśmy nie w porę. Pokazują nam grafik, musimy się dostosować. Ot tak sobie nie wjedziemy. Trzeba najpierw okazać dokumenty i odczekać swoje w kolejce. Nastawiłyśmy się na popołudniowe wejście.

Na szczęście obok namierzyłyśmy knajpę. Za niepozorną bramą jest Centrum Pilawu (Plov Centre). Kultowa restauracja dla miejscowych. Nie mogłyśmy za bardzo ogarnąć chaosu jaki tam panował. W hali siedziały dziesiątki osób, a tuż obok nad kotłami debatowało kilkanaście osób. Kto skąd jak i co bierze. Nie ogarniam! Zaczęłyśmy szukać mądrej i dobrej twarzy, która nas oświeci. Na szczęście znalazł się jakiś chłopak, który używając tłumacza w komórce obsłużył księżniczki. Biegał ze sto razy na zaplecze i z powrotem. Byłam pod wrażeniem.

Pilaw to oczywiście danie mięsne, a tu ja cała na biało pytam: „a macie coś bez mięsa, a samego ryżu dacie?” Chłopak znalazł ryżu, sałatku i mieso dla matki. Posiedziałyśmy, pojadłyśmy i wróciłyśmy na wieżę. Najpierw robota papierkowa, poważny pan w mundurze, kolejka i wjeżdżamy. Widok utwierdził nas w przekonaniu. Taszkient to zadrzewiony beton bez charakterystycznego horyzontu.

Czas na konkretne zwiedzanie z bliska. Meczetów i medres widziałyśmy setki, więc chciałyśmy zacząć od czegoś bardziej wyjątkowego. Pojechałyśmy do samego centrum pokłonić się pod pomnikiem Tamerlana.

Timur Chromy jest symbolem minionej potęgi oraz przykładem kariery od zera do bohatera. Zaczynał jako wódz bandy grabiącej okoliczną ludność. Mimo, że był strasznym łapserdakiem, miał zasady i z kumplami dzielił się łupami po równo. Zaczynał zyskiwać honor w swojej dzielni. Chłopaki go poważali i z małej bandy zrobiła się armia. Timur wiedział, że musi trzymać z podobnymi sobie jeśli chce zbudować imperium. Dogadał się z niejakim Husejnem-władcą kilku regionów z terytorium obecnego Afganistanu i chłopaki razem łupili okolicę, zdobywali kolejne ziemie i dla zabawy nabijali na pale tych, którym się nie podobali. Jest rzeczą oczywistą, że apetyt rośnie w miarę jedzenia. Timurowi przeszła ochota na dzielenie się łupami ze swoim kumplem i wystawił go śmierć z rąk wspólnego wroga. Sam nie mógł nigdy stać się chanem (władcą chanatu), bo nie był potomkiem ani Czyngis Chana ani Czagataja. Jednak, świetnie dowodził swoimi wojskami oraz bandami koczowników. Podczas swoich ponad trzydziestoletnich rządów w XIV wieku, miał prawie stupięćdziesięciotysięczną armię i stworzył imperium od terenów Syrii po Indie. Timur na pewno miał łeb nie od parady i był dobrym strategiem. Zanim gdziekolwiek się udał wysyłał najpierw swoich agentów, by zrobili dobry wywiad. W przerwach między łupieniem kolejnych miast grał w szachy i wysłuchiwał kroniki historyczne. Zwłaszcza o Czyngis Chanie, którego podziwiał. Sam nie mógł ich czytać, bo po prostu całe życie był analfabetą. Mimo tego, stworzył wokół siebie aurę boskości i kultu. Sam chlał wino, choć był muzułmaninem i śmiało używał Islamu jako pretekstu do kolejnych podbojów. Zdobywanym ludom tłumaczył, że dżihad usprawiedliwia jego działania. Nie do końca islam spełniał jego oczekiwania. Timur dorastał wśród wierzeń szamanistycznych. Sam, jak i jego wojownicy, głęboko wierzyli, że każdy zabity przeciwnik będzie ich niewolnikiem w zaświatach. I chłopaki się trochę rozkręcili.

Mimo, że wydawał się typem cherlawym i kulawym, skąd wziął się przydomek-Timur Chromy, był bestialskim okrutnikiem. Prócz wbijania na pal, lubił budować wieże z głów wrogów. Budownictwo, nie tylko z głów, było jego dużą pasją. Z każdej wyprawy przywoził sobie rzemieślników i kazał im stawiać budowle na swoim terytorium. Dziś ich pozostałości można zobaczyć w Samarkandzie i Shahrisabz.

Kult Timura nadal trwa. Młodzież strzela sobie przed jego pomnikiem selfie. Nowożeńcy robią sobie pamiątkowe zdjęcia. Uzbecy kochają i szanują swoją historię.

Chodzimy wokół pomnika i siadamy chwilę na ławce popatrzeć na ludzi i zdecydować, do którego meczetu pojedziemy popatrzeć na wieczorne modły. Jest jeszcze gorąco, więc ludzie pośpiesznie przebiegają koło pomnika, robią szybkie selfie i idą dalej. Pomnik jest zgrabny, Timur siedzi na koniu i pokazuje kierunek, gdzie zbuduje nową wieżę z głów. Ktoś kiedyś stworzył teorię pomnikową, że uniesiono jedno kopytko, wskazuje na śmierć jeźdźca w wyniku odniesionych ran w walce. Jeśli przeziębienie zalicza się do ran odniesionych w walce, to się zgadza. Większą zagwozdką jest brak przyrodzenia u ogiera. Mnie ciekawi czy rabuś oddał penisa na złom, czy postawił sobie na komodzie?

Tuż za pomnikiem jest monumentalny socrealistyczny Hotel Uzbekistan. Biała ażurowa ściana budynku nadaje mu lekkości. Wieczorem można się, że mieszkanie we frontowych pokojach ma, prócz widoku na pomnik, jeszcze jedną atrakcję: seans reklam wyświetlanych na całym froncie hotelu. Się nie zrelaksują goście.

Po małej dawce historii, jedziemy się uduchowić. Zaczynamy od kompleksu Hazrati Imam. Jest tu kilka budynków: medresa Barak-Khan z XVI wieku, mauzoleum Abu Bakr również z XVI wieku, instytut nauk o Islamie oraz zbudowany w 2007 roku, na zlecenie prezydenta Karimova, Meczet Piątkowy (Telyashayakh, Khast Imam) z dwoma 54-metrowymi minaretami. W kompleksie podobno jest najstarszy na świecie manuskrypt Koranu.

Przyjeżdżamy tuż przed wieczorną modlitwą, muezin nawołuje, mężczyźni w różnym wieku schodzą się powoli, zrzucają buty i siadają w klęczki wewnątrz. Siadamy na ławeczce i się gapimy.

Nam nie wolno wejść, więc po chwili obserwacji robimy obchód terenu. Za meczetem jest olbrzymi plac, na którym grupa dzieciaków ćwiczy ewolucje na rowerach. W mauzoleum jest kilka grobów, a w medresie sklepiki z rzemiosłem i pamiątkami. Prócz mężczyzn w meczecie, sprzedawców i dzieciaków nie ma tu nikogo. Mamy zabytek dla siebie.

Po mini dawce strawy duchowej, idziemy do restauracji National Food. Na ulicy jest już więcej ludzi. Na chodnikach stoją stragany z owocami i saturatory, można się ochłodzić wodą z sokiem lub kwasem chlebowym.

Przechodzimy przez jakiś park z karuzelami. Jest z 45 stopni, więc zieje pustką. W kilku strzelnicach obsługa śpi albo bawi się telefonem.

Znajdujemy restaurację National Food. Jest na liście kultowych knajp i ma menu głównie mięsne. Przed wejściem na kilku płytach grzewczych bulgoczą dziesiątki kamionkowych kociołków z zupą i gulaszami. Nad głowami instalacja z rurek wyrzuca z siebie mgiełkę dla ochłody klienteli.  
Wewnątrz, podobnie jak w Centrum Pilawu, w kotłach leżą kiełbasy, szaszłyki i inne mięsne frykasy. Za stołem zespół pań robi sekcję zwłok jakiegoś zwierzaka. Ja mam ochotę rzucić pawia, Baśka się ślini. Siadamy. Próbuję coś zamówić dla siebie. Kelnerka poleca nam miejscowe piwo. Znieczulamy się. Mimo, że niewiele miałyśmy tego dnia chodzenia, mamy dość zwiedzania. To pewno upał zrobił swoje.

Następnego dnia rano jedziemy najpierw na bazar Chorsu. Bazar to nie tylko budynek ala UFO, ale cały teren dookoła.

Żeby zobaczyć co się tu sprzedaje, trzeba się nachodzić. W budynku jest mięso, przyprawy, owoce, warzywa. Nie pachnie tam fiołkami. Cuchnie strachem, potem i krwią. Na dole budynku sekcja zwłok, po bokach i na górze suszone owoce i zielenina.

Za budynkiem ponownie warzywa i owoce, a tuż dalej zaczyna się mydło i powidło z warsztatami i pamiątkami w tle. Jest kolorowa ceramika, figurki i miecze. Na razie tylko patrzymy. To jeszcze nie czas na jakiekolwiek pamiątki. Na jednym ze straganów widzę kobiety grzebiące w stosie kiecek. Pokazuję sprzedawcy swe fizis i proszę, żeby je odział w kieckę uzbecką powabną i przewiewną. Chcę być bardziej tutejsza od tutejszych. Pan poczuł z kim ma do czynienia i wybrał dla mnie fioletową suknię z dżetami z domy mody uzbeckiej Gucci (czyt. Góci). Zawsze wiedziałam, że jestem stworzona do luksusu. Dawaj, dawaj. Diengów kosztowała nie mnożko. Zadam w niej szyku i czaru wieczorem na Broadwayu. Moja ci ona.

Następnie idziemy do Medresy Ko’kaldosh. Role jakie pełnił ten budynek z XVI wieku były niezliczone. Na początku była tu oczywiście szkoła koraniczna, potem karawanseraj-przystanek dla karawan przemierzających Jedwabny Szlak, potem muzeum sztuki ludowej, a za czasów Sowietów muzeum ateizmu. To ostatnie rozpaliło moją wyobraźnię. Czy były puste półki, lupy, mikroskopy czy kalkulatory?

Budynek wielokrotnie był przebudowywany i ulegał uszkodzeniom podczas trzęsień ziemi. Dziś, jak w innych medresach są tu sklepiki z rzemiosłem, a w kilku salkach nadal odbywają się nauki koraniczne. Jest tu zaciszny ogród. Można usiąść na ławce i odpocząć od skwaru i hałasu ulicy. Widok ze schodów medresy na miasto jest dość osobliwy. Historia, która przetrwała w małym meczecie i nowoczesność, która nie może się rozpocząć w szkielecie betonowca okrytego reklamą Samsunga. Mimo, że niewiele widziałyśmy, jedziemy na krótką sjestę i prysznic do hotelu.

Po odpoczynku jedziemy zwiedzać i zadać szyku na Broadwayu. Najpierw w drodze do Mauzoleum Sheikhantaur znajdujemy kolejny ładny meczet, ale podobnie jak o samym mauzoleum z XV wieku nie możemy się wiele o tym miejscu dowiedzieć. Co tam robimy sobie sesję na tle mozaik.

Mauzoleum Sheikhantaur jest częścią Islamskiego Uniwersytetu. Najpierw kluczymy uliczkami od bramy do bramy, a potem okazuje się, że nie wszędzie możemy wejść. Na szczęście jeden z budynków jest otwarty. Są tu groby władców Taszkientu, generałów i szejków. Większość budynków jest pozamykana. W jednym modli się jakaś pani. Nie pogadamy, nie spytamy co widzimy.

Chcemy jechać do centrum, ale kierowca „konieczno” każe nam jechać do meczetu Minor. No i jest z czego być dumnym. Nie ma tu historii, ale nowiutki meczet zachwyca białymi marmurami, z których został zbudowany. Jest to chyba jedyny nie-ceglany meczet w stolicy.

W końcu wieczorem docieramy na Broadway. To ulica prostopadła do placu z wielbicielem czaszkowego Lego. Mydło i powidło, plastik fantastik i niby sztuka. Odpust, winobranie z jarmarkiem.

Miejscowi się relaksują, jeżdżą meleksami, wcinają słodycze. Młodzi ćwiczą tańce. Artyści sprzedają swoje obrazy. Atmosfera jak w każdym mieście w świecie zachodnim. Taki sam świat jak u nas.

Do Taszkientu jeszcze wrócimy, by złapać powrotny samolot do domu i wtedy możemy zrobić ewentualne zakupki. Następnego dnia wieczorem mamy samolot do Urgench i żeby ten dzień nie był stracony odwiedzamy jeszcze Muzeum Sztuki Użytkowej założone w domu gdzie kiedyś mieszkał pewny dyplomata. Zdobienia ścian, inkrustacje, stolarka, liczne suzani na ścianach są naprawdę warte zobaczenia.

Na sam koniec zostawiamy sobie Muzeum Kolei. Osobliwe miejsce. Parowozy, diesla i pociągi elektryczne. Sama nie wierzyłam, że zdecydowałyśmy zobaczyć to miejsce. Na każdą można wejść, pomacać, powąchać.

Dowiedziałyśmy się, że istnieje też możliwość przejechania się jedną odrobinę. „Paciemu niet? Dawaj.” Pani bileterka skazała, że to możliwe, ale musi obudzić maszynistę. No to jeszcze bardziej ciekawe. Tylko dla nas obudzi człowieka, który „żywiot ot zdies”. Pan przybył w pośpiechu, bo oto zaraz zabierze nas w … 100 metrową podróż za 4 dolary. Dwa razy. W tą i z powrotem. Żeby nie był to czyn czysto bestialski w drodze powrotnej przy drodze ujrzałyśmy smutną dziewaczkę z dziadkiem. Dziadek patrzył jak sobie jedziemy i pewnie wspominał dzieciństwo. Dziewaczka zerkała i zerkała. Nasza maszyna akurat szykowała się do zawrotki. Wołam dziewaczkę. „DAWAJ DAWAJ” Wskoczyła. Dziadek toże. Radość i banan na twarzy u dziecka. Cyfrowy dziadek nakręcił film. My szczęśliwe, oni szczęśliwi, maszynista rady, kasjerka czeka na peronie z lizakiem. Łzy…. Lepiej nie mogłyśmy pożegnać się z Taszkientem. Jeszcze tu wrócimy w drodze powrotnej. Na razie wystarczy. Ruszamy do Khivy/Chiwy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.