Chiwa: perełka Orientu (Uzbekistan cz. 3)
Człowiek już trochę w życiu widział, a tu taka niespodzianka. Tuż przy Urgencz, gdzie urodziła się Anna German, leży perła. Khiva/Chiwa, a raczej jej stara część Iczan Kala to zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miast Orientu jakie widziałam. Na niewielkiej przestrzeni, otoczony siedemnastowiecznymi murami obronnymi, zachował się zespół architektoniczny starego islamskiego świata.
Legenda mówi, że syn Noego, Sem podczas swojej wędrówki po pustyni znalazł źródło czystej wody i nakazał swoim ludziom budowę studni. Pierwsi śmiałkowie, którzy odważyli się wypić wypływającą wodę, wykrzyknęli: „Khei-wak”, co oznacza „pyszną wodę”. Wkrótce w tym miejscu zaczęła powstawać osada, która stopniowa urosła do rozmiarów miasta, które grało ważną rolę dla przemierzających Jedwabny Szlak kupców i handlarzy.
My nie dotarłyśmy tam na wielbłądzie, ale żelaznym ptakiem. Samolot z Taszkientu do Urgench zarezerwowałam jeszcze w Polsce, wówczas kosztował około 200 złotych. Recepcjonista w Taszkiencie powiedział nam, że lotnisko krajowe nie znajduje się koło lotniska międzynarodowego. Dziesięć razy sprawdziłam na mapie, szukając potwierdzenia. No i rzeczywiście. Nie jest obok, jest za. Kolejny raz przekonałam się, że lepiej sprawdzać to co mówią miejscowi.
W hali cisza spokój, normalna organizacja pracy. Do samolotu poszliśmy na piechotę, więc miałam czas na strzelenie fotki przed lotem. Wzbudziło to zainteresowanie jakiegoś jegomościa z obstawą. Sam się zainteresował i zaczął wypytywać czy to jemu robiłam zdjęcie, bo jemu to „nie nada”. Udałam, że mnie to w ogóle nie rusza. Mnie rusza ta „maszinu” I to jej robiłam zdjęcia. Głupio byłoby zakończyć podróż przez fotografowanie obiektów wojskowych.
Przed lotniskiem w Urgencz dziesiątki taksówkarzy walczy o klienta i nie trzeba się martwić o to jak dotrzeć do Chiwy. Jedyny problem jaki miał pan taksówkarz to … nawigacja. Miasto znalazł, naszego hostelu nie. Do Chiwy przyjechałyśmy wieczorem, ciemno wszędzie głucho wszędzie. Pan porzucił nas tuż koło murów obronnych i dalej już poszłyśmy same, z telefonem w ręku. Już po kilku minutach wiedziałyśmy, że to nie była zła wola szofera, czy nieznajomość miasta. Stare miasto jest miejscem wolnym od ruchu i wjazd dla samochodów jest po prostu ograniczony. Na szczęście hostel był tuż za murem.
Nasz gospodarz na powitanie dał nam kapcie i podkreślił, że tylko w nich lub na
bosaka możemy poruszać się po hostelu. „To jest dom rodzinny, tu się w butach
nie chodzi”-podkreślił. Zostawiłyśmy torby i poszłyśmy znaleźć jakąś
restaurację.
Od pierwszych kroków po starym mieście wiedziałam, że to będzie najpiękniejsze miejsce z całego wyjazdu. Stare miasto to spójna orientalna zabudowa. Iczan Kala (stare miasto wewnątrz murów) ma wymiar bajkowy. Można odnieść wrażenie, że się przeniosło w czasie albo jest na planie filmu. Zjadłyśmy zupę i chwilę pochodziłyśmy uliczkami. Cisza, spokój, stare mury gdzieniegdzie podświetlone. Wydaje się, że większość budynków została porzucona i zamknięta na zawsze. Jedynie tabliczki informacyjne na nich wskazują, że wewnątrz jest co oglądać. Są w nich muzea, hotele, restauracje, meczety, medresy i mauzolea.
Wszyscy ludzie, z którymi rozmawiałyśmy ostrzegali nas, że temperatury w Chiwie w dzień, są nie do zniesienia. Wymyśliłyśmy sobie, że kolejnego dnia wstaniemy o 6, pójdziemy zwiedzać, wrócimy na śniadanko i drzemkę i potem znowu zwiedzanie. I to w lecie jest najlepszym rozwiązaniem.
O świcie temperatura była jeszcze przyjemna. Ciepło. Było za wcześnie na kupno kilkudniowego biletu, który upoważnia do wstępu do większości medres, muzeów, mauzoleów i nawet na szczyt jednego z minaretów. Chodziłyśmy uliczkami, chłonąc klimat. Na Starym Mieście zachowało się 50 historycznych budynków i 250 starych domów mieszkalnych, jak nasz hostel. Uzbecy doceniają skarb jaki mają. Iczan Kala jest na liście UNESCO. Każdy budynek oraz ich wnętrza są spójne architektonicznie. Nasi gospodarze z dziada pradziada zajmują się malunkami ściennymi. Nie zmieniają wystroju na modłę zachodnią. Kultywują swój styl. Nasz sufit zdobi kolorowy geometryczny fresk. Jadalnia przypomina salon emira. Wszędzie są dywany, po których można chodzić tylko boso lub w kapciach kąpielowych.
Stare Miasto ma skromną infrastrukturę. Niewiele jest restauracji i hosteli, co mimo wszystko jest plusem. To co jest wystarcza. Restauracje serwują głownie dania mięsne. Na szczęście znalazłam dla siebie knajpę, serwującą pizzę, zupy i przepyszną sałatkę z pieczonych plasterków bakłażana. Każdy plasterek miał czapeczkę z pasty pomidorowo-kolendrowej. Do tego pierożki z nadzieniem z jajka i miąższu dyni. Bakłażan na pewno zawierał jakiś tajny składnik, bo od pierwszego ugryzienia, myślałam tylko o tym, by ponownie go zjeść.
Stare miasto to sieć uliczek i podwórek. Przy jednej z alejek stoją stragany z chustami z jedwabiu, uzbeckich sukni ala mój góczi, kolczyków i magnesów na lodówkę. Niestety są też czapy z pomordowanych dla pomponów i dekoracji psowatych. Żeby zobaczyć spokojnie wszystkie zabytki wystarczy jeden dzień. Dwa dni dadzą komfort, ale więcej czasu przyda się tylko prawdziwym pasjonatom architektury i historii. Miejsce jest nasycone zabytkami, ale malutkie.
Kupujemy bilet w kasie za murami. Same mury to już zabytek. Mają dziesięć metrów wysokości i do sześciu grubości u podstawy. Fortyfikację zaczęto budować już w V wieku. To co dziś widzimy jest oczywiście wynikiem wielokrotnych przeróbek i prawdopodobnie pochodzi z XVIII wieku. Tuż przy cytadeli można nawet na nie wejść, obejść kawałek i zobaczyć panoramę miasta, co najlepiej zrobić późnym popołudniem. Jest też kilka ciekawych bram, przy których można kupić bilety na wszystkie atrakcje.
Cytadelę Kunya Ark zbudowano około V wieku. Prócz celów obronnych służyła też jako arsenał, meczet, harem a nawet mennica. Był też okres w dziejach miasta, gdy mieszkała tu rodzina chana. Jest tu też kopia tronu. Oryginał jest w Ermitażu. Sowieci zabrali.
Chodzimy po Starym Mieście bez planu. Po prostu wchodzimy gdzie się da i kiedy chcemy. Tu wszystko jest zabytkiem. Przy każdym siedzi pani, która skrupulatnie sprawdza nasze bilety. Bileterki mają wyjątkowe poczucie humoru. Lecą żarciki o upale i zmęczeniu. Gdy jedna, podobnie jak ja, zdębiała na widok owiniętej szczelnie w chustę Japonki, powiedziałam do niej na boku. „Eto Zorro”. Pani najpierw wypuściła z brzucha armatnią salwę śmiechu, a potem dodała: „Niet, eto Ninja”. Niewątpliwie lepsza puenta. Japonka do dziś zostaje moją idolką. Zgotowała sobie chodzącą saunę.
Naszą uwagę przykuł Pałac Tosh-Hovli. Nazwa oznacza budynek z kamienia. Pałac ukończono w 1841 roku i dziś podobnie jak w większości budynków w Chiwie można tu zobaczyć wspaniałe błękitne mozaiki i rzeźbienia. Z trzech dziedzińców można podobno wejść do 150 komnat i kilkudziesięciu ejwanów-czyli wyłożonych całkowicie kafelkami, otwartych na podwórko wnęk. Aż do 1920 roku był tu harem. Taki prawdziwy z panienkami i eunuchami.
Najbardziej charakterystyczną budowlą Chiwy jest bez wątpienia Minaret Kalta Minor. Podstawa ma 14,5 metra, a wysokość 29 metrów. Plan był oczywiście inny. Grubasek, jest dziewiętnastowiecznym nieskończonym dziełem Mohammeda Amina Khana. Ten chciał zbudować minaret wysoki na 70, a może i 100 metrów, z którego dostrzeże Bucharę. Nie zobaczył. Został zabity. A budowlańcy rozeszli się.
Chiwa jest miejscem gdzie pomału zainfekowałyśmy się memozą: nadmierną stymulacją budynkami na „m”. Meczety, minarety, mauzolea, medresy. W każdym muzułmańskim mieście jeden z najważniejszych meczetów otrzymuje nazwę meczetu piątkowego. Meczet Juma jest jednym z najstarszych w mieście. Zbudowano go w X wieku i ponownie przebudowano w XVIII. Musalla (główna hala modlitewna) jest lasem 212 drewnianych kolumn. Każda ma unikalny styl, kształt i rzeźbę. Czy wszystkie wykonano na miejscu jest tajemnicą. Podobno przynajmniej jedna została przywieziona z Indii, pewno na skutek jakiejś wymiany handlowo-kulturalnej.
Budynek z największą kopułą w Chiwie to Mauzoleum miejscowego bohatera – Mahmuda Pahlavana. Chłopak, który słynął ze wszystkiego. Odwagi, inteligencji, zasług na polu walk. Pisał też wiersze i dobrze się bił w parterze. Podobno w zapasach nie miał sobie równych. Zmarł w 1326 roku i musiał chyba naprawdę być uwielbiany skoro postawiono mu cały budynek. Z racji, że pochodził z królewskiego rodu, został uznany za świętego. Piękny grobowiec położony jest tuż pod turkusową kopułą,
W Chiwie gdziekolwiek się spojrzy jest jakieś piękno i tajemnica. Prócz samych budynków, warto zwrócić uwagę na materiały z jakich je wykonano. Cegły, glina, słoma, błoto, kamienie, mozaika tworzą tu niezwykły klimat. Surowość i piękno. Mieszanka idealna.
Na sam koniec zostawiłyśmy sobie najwyższy minaret w mieście Islom Hoja. Ma 57 metrów i można na niego wejść. I tutaj ostrzegam. Tylko dla alpinistów oraz pracujących nad mięśniami jednej nogi. Pod koniec są okratowane okna, jednak na samej górze nie ma żadnych widoków, bo nad łbem będziecie mieć siatkę. Można tylko przykleić czoło do siatki, pokręcić szyją i łypać okiem. Wchodzi się w ścisku, półciemności i w pozycji na Quasimodo, wąchając swoją klatkę piersiową. Mimo że cała weszłam, przez kilka kolejnych dni bolała mnie prawa noga i kark. Baśka była mądrzejsza, posłuchała pana na dole, który jej odradził taką rozrywkę.
Na takim łażeniu minął nam dzień. Na kolejny dzień załatwiłyśmy sobie samochód, który miała nas zawieźć do zamków pustynnych.