Przylądek Dobrej Nadziei, pingwiny i wino (RPA cz. 4)
Wokół Kapsztadu jest sporo atrakcji i najlepiej jest dojechać do nich wynajętym samochodem. Można oczywiście połowicznie dać radę transportem publicznym. By postawić stopę na Przylądkach Cape Point i Dobrej Nadziei, jadąc na półwysep autobusem czy pociągiem dotrzemy tylko do Simonstad, a kolejne 25 kilometr przejechać stopem.
Podróżując samodzielnie, mając ograniczony budżet, musiałam odrzucić obie opcje. Z pewną niechęcią, by jeździć z innymi turystami, zdecydowałam się na dwupiętrowy autobus Hop&Off. Jedyna opcja, by bez samochodu dojechać na przylądki Cape Point, Dobrej Nadziei i plażę Boulders Beach. Trochę siara, ale przełknę tę żabę.
Bilet dostaniemy w biurze CapeExplorer koło Akwarium za jakieś 140 złotych czyli prawie za cenę wynajmu samochodu za dzień. Do tej pory wszędzie na świecie jeździłam z miejscową ludnością i w swoim tempie. Tym razem z turystami zapowiadało się drętwo i w czyimś rytmie. Odpowiednie nastawienie jest ważne, starałam się więc nic nie myśleć, wymazać sobie z głowy z góry wystawioną ocenę. Nie nakręcać się. Jedyne wyobrażenie jakie miałam, to wizja bycia wożoną. W autobusie prócz kierowcy był jeszcze steward i przewodnik. Tak jakby luksusowo. Przewodnik zaczął mówić od pierwszej sekundy jazdy i do końca wycieczki nie skończył. Wiem, to może wydawać się męczące. Nic bardziej mylnego. Niezwykła wiedza, mądrość, takt, poczucie humoru. Niewielu przewodników poznałam w swoim życiu, ale ten zdecydowanie ma miejsce na pudle. Słysząc tylko głos, myślałam, że to jakiś chudy, wysoki białas, tymczasem okazało się, że był to Hindus, mieszkający od urodzenia w RPA. Mniejszość hinduska stanowi niecałe trzy procenty populacji RPA, ale jest niezwykle zasymilowana.
Synchronizacja opowieści z krajobrazem była idealna. Kiedy mijaliśmy Górę Stołową przewodnik opowiadał o roślinkach, kolejce i zwierzątkach. Gdy stanęliśmy w korku koło szpitala, opowiedział nam o pierwszym na świecie przeszczepie serca, którego dokonał Christiaan Barnard wraz ze swoim bratem Mariusem w grudniu 1967 roku. Staliśmy koło znaku drogowego, przewodnik opowiadał o znakach. Osobna narracja do każdego widoku.
Najpierw pojechaliśmy na Przylądek Cape Point. Jest często mylony z Przylądkiem Dobrej Nadziei. Chętni wspięli się po stopniach do latarni morskiej, majętni i leniwsi pojechali wagonikiem, a żądni przygód stoczyli walkę z pawianami. Te skubańce mają swoją bandycką miejscówkę w krzakach koło bistro. Czekają aż frajer z tacą dojdzie do stolika na zewnątrz. Następnie błyskawicznie zabierają żarcie i po lanczyku. Na parkingu jest inna banda. Pawiany-włamywacze. Otwierają samochody, torby, wyrywają wszystko z rąk. Swoją kanapkę zjadłam trzymając głowę w krzakach. Najpierw sprawdziłam czy nie ma tam prawujka. Śmiesznie, ale bezpiecznie. Jak pawian nie dopadnie turystów to zrobią to ptaki. Na moich oczach ptak porwał dziewczynie bagietkę większą od siebie.
Później wspięłam się po stopniach do latarni i spojrzałam w dół. W oddali, na oceanie widać skalisty język Przylądka Dobrej Nadziei. Jestem na prawie końcówce Afryki! Nigdy nie miałam tego w planach, nigdy o tym nie marzyłam. Samo się wydarzyło i to jest cudowne.
Po zejściu na dół przewodnik dał nam wybór albo iść dalej klifem do Przylądka Dobrej Nadziei, albo pojechać autobusem. Ostrzegł że spacer będzie do sypkim gruncie i kamyczkach, co uznałam za duży wyraz troski o starszych turystów. I rzeczywiście, część towarzystwa przestraszyła się i pojechała autobusem, a reszta pomaszerowała za nim. Odcinek jest niezwykle prosty, ale rzeczywiście chwila nieuwagi może sprawić, że nabije się kilka siniaków. Klasa i przezorność przewodnika ponownie się potwierdziła. Po drodze można zobaczyć strusie, poczciwe, prawe pawiany, które jak na pawiana przystało obgryzają krzaczki, a nie kanapki. Po lewej są przepiękne skały oraz bezkres oceanu. Jest pięknie.
Przy jednym i drugim przylądku są tablice informacyjne i trzeba sobie strzelić fotkę, żeby na stare lata wiedzieć, gdzie się było. Najpierw jednak mały sparing z innymi turystami. Pan tu nie stał i tak dalej. Każdy musi stanąć za tablicą. Dogadałam się z jakimś facetem i robiliśmy sobie fotki na zmianę. Mieliśmy wspólną stalkerkę. Niezbyt bystra pani, nie reagowała na „proszę na momencik odejść tylko sobie zrobimy zdjęcie, a potem pani zrobimy”. Nie. Baba stała jak wryta i tyle. Trzymała się płotu, choć wokół niej nie było nikogo, kto miałby robić jej zdjęcie. Wymazałam babę gumką w telefonie. Teraz jest częściowo drogą, trochę skałą, trochę pyłem marnym.
Po przylądkach jazda do plaży z pingwinami-Boulders Beach. Na niej zatrzęsienie turystów z Polski. Akurat przejechała grupa i dodatkowo polski projektant mody z przyjaciółmi. Ten jak zobaczył tylu rodaków, uciekł. Pingwiny mają kilka miejscówek i od plaży do plaży chodzi się po ogrodzonych platformach. Wygląda to trochę komicznie. Nieporuszone niczym, obojętne pingwiny stoją w półśnie, a ludzie się cieszą, że jeden otworzył oko, przesunął stopę lub padł na piach. Tu mieliśmy godzinę czasu i chodziłam od pingwiniej rodzinki do rodzinki i czekałam aż zrobią coś więcej niż sen czy powolne kroczki.
Gatunek ten został prawie całkowicie wytrzebiony gdy handel białym złotem (guanem pingwina) rozkwitł w Europie. Pingwinki pozbawione swojej dwójki nie miały w czym chronić swoich jaj. Dopiero gdy zorientowano się jak ważna jest kupa, gatunek mógł przetrwać. Dziś pingwiny głównie przesiadują na plaży. Jednak jaja składają w specjalnie zamontowanych dla nich przeciętych na pół butlach na wydmach.
Przy plaży, na wydmach mieszka też góralek skalny. Taki wielki chomik z prześmieszną mordką. Spotykam jednego i pozdrawiam od kumpli z Parku Krugera.
Winnice wokół Franschhoek
Kolejnym miejscem, do którego można dotrzeć dwupiętrowcem jest Franschhoek. Małe miasteczko, z którego można pojechać specjalnie dostosowanymi tramwajami do okolicznych winnic.
Oczywiście inne opcje dojazdu też istnieją, ale jeśli chcemy w pełni skorzystać z oferty winnic, nie mamy lepszego wyboru. Jeśli wynajmiemy samochód, degustacje odpadają. Jeśli na miejsce dotrzemy publicznym autobusem, potem możemy chodzić pieszo od winnicy do winnicy i to przy promilach i odległościach może być niewykonalne. Możemy wsiąść do tramwaju, ale musimy dostosować powrót do autobusu do Kapsztadu. Ze względu na to z czego słynie okolica najlepszą opcją jest znowu wycieczka. Dookoła mamy same winnice. Między nimi jeździ winny tramwaj i alkobusiki. Klimat jest sielski anielski. Nie ma obowiązku picia, jedzenia, robienia zakupów. Można po prostu pochodzić po terenie. Jest ślicznie, tak jakby więc warto.
Winnice są świetnie przygotowane na gości. Restauracje, degustacje wina, serów i czekolady. Każdy odwiedzający dostaje nalepkę na klatę, by w razie totalnej nietrzeźwości zostać wysadzonym do odpowiedniego tramwaju powrotnego, a potem dwupiętrowca do Kapsztadu. Wzruszyłam się, ktoś o mnie dba.
Na początku towarzystwo w autobusie było dość poważne i sztywne. W drodze powrotnej część godnie spała z butelką na kolanie, utalentowani śpiewali, a reszcie się wydawało, że bardzo cicho rozmawia. Winnice są po prostu urocze i można pozazdrościć jak świetnie umieją zająć się klientem. Sam fakt zorganizowania transportu, który cały rok krąży od winnicy do winnicy jest dowodem na świetny marketing. W samych winnicach prócz wina dostaniemy lokalne miody, mydła, oliwy, szampony. Nie pijesz, to nie problem. Na pewno jesz i myjesz się. Kupując bilet na takie dalsze wycieczki ma się w gratisie przejazd spod Akwarium do centrum Kapsztadu miejskim dwupiętrowcem. Zaoszczędziłam na dowozie zwłok do hotelu.