Pożegnanie z Kapsztadem (RPA cz. 5)

W zaledwie kilkanaście dni w RPA wyrobiłam sobie nowe nawyki. Chodzenie z plecakiem na klacie, a czasem nawet bez, bo z dobytkiem schowanym pod ubraniem. Tak też uczyła mnie Andrea. Noszę za to ze sobą czołówkę, ponieważ co najmniej raz wieczorem jest przerwa w dostawie prądu.

Zamiast „Yes” mówię „Yoo”. Na poezję podrywaczy reaguję grzebieniem z dłoni i czeszę powietrze między nami. Teksty są zacne: „hej, hej, co tam, co tam, mała, hej hej, co Ty tu, wow, hej hej, ja, Ty, pokój na świecie, hej hej, uśmiech mała, hej”. Co by tu na to odpowiedzieć? Grzebień i sztuczny uśmiech.

Jeśli po kilkunastu dniach odważyłabym się powiedzieć jacy są mieszkańcy RPA, to byłyby to tylko pozytywne słowa. Jakoś wszędzie ludziom wydaje się chcieć. W każdym lokalu usługowym spotkamy się z zainteresowaniem i życzliwością. Obsługa cieszy się, że przychodzimy i chcemy jeść. Kolejnego dnia będą witać nas z daleka, pytać jak minął dzień i proponować nasze ulubione danie. W Polsce rzadkość.

LONG STREET

Ulica Long to skupisko artystów, młodzieży, muzyków i nocnego hałasu. Kolorowe wiktoriańskie budynki odbiegają stylem od tych przy Waterfront. Atmosfera również. Nie ma tu elegancji i spokoju jakim emanuje zatoka. Tu na każdym balkonie gra muzyka, siedzi towarzystwo. Lulki pali, pije i obserwuje ulicę. Pełno knajp z tanim alkoholem i przeróżnym jedzeniem. Przed moim hotelem jest restauracja MamaAfrica z dość egzotycznym, mięsnym menu. Wieczorami trzeba mieć rezerwację. Obok zwykła pizzeria, kawałek dalej niemiecki wyszynk z świnią i piwem. Dwa kroki dalej butik z kolorowymi afrykańskimi ciuchami sąsiaduje ze sklepem erotycznym.

Uliczki boczne to knajpki z własnymi wypiekami, jajecznicami z jaj zniesionymi przez wyluzowane kury i sałatkami z warzyw wyhodowanych we własnym ogródku. Zdrowo i drogo. Moją poranną rutyną jest śniadanie u Jason’a. Czasem trzeba czekać na taboret przy oknie żeby coś zjeść na miejscu. Mnóstwo osób parkuje na moment swoje modne samochody i szybko odbiera pakunek z okienka. Widać, że dobrze pieką i karmią.

PLAC GREENMARKET

Ulica wydaje się spójna energetycznie. Można jeść, bawić się, pić. Wystarczy jednak skręcić w inną uliczkę, by znaleźć się w gorszym świecie-na placu Greenmarket. Dziesiątki straganów z rękodziełem, a tuż obok prowizoryczne obozowisko uchodźców z Konga. U okolicznych mieszkańców i właścicieli straganów wzbudzają sprzeciw. Nie ruszają się z obozowiska, więc załatwiają się na ulicy, piorą i gotują na placu. Nikt z nich nie chce zostać w RPA i tu zaczyna się problem. Oczekują relokacji do innych krajów, jednakże nie wiadomo, kto miałby to zrobić i jaki kraj chciałby ich przyjąć.

Wracając na ulicę Long, trafiam do wegańsko-tradycyjnej lodziarni prowadzonej przez Kongijczyka. Pytam czemu jemu się udało, a im nie. „Bo mi się chciało” odpowiada. „Kapsztad daje wszystko i zabiera tyle samo”-dodaje. Rozmawiamy gdy zajadam się jego wegańską wersją lodów. Dostaję od niego lekcję życia pt. „bierz się do roboty, pracuj, nie poddawaj się”. Kiwam głową z zamkniętymi oczami. Nie wiem jak to jest być uchodźcą, który ma właściwie status fauny i flory. Często żadnego wykształcenia, tylko pragnienie bezpieczeństwa.

CAMPS BAY

Andrea dała mi swoją kartę na autobus MyCityBus, dzięki której mogę krążyć po mieście albo kursować wzdłuż linii brzegowej. LongStreet jest dość wąska i przy wysokiej architekturze nie ma tu odczucia przestrzeni czy światła. Po nie trzeba jechać do Waterfront i stamtąd śmigać na zachód w kierunku plaż CampsBay i kolejno ponumerowanych plaż Clifton. Nad Camps Bay czuwają  Apostołowie-monumentalne skały. I ta plaża jest zdecydowanie moją ulubioną. Można godzinami leżeć na plaży, patrzeć na surferów, biegaczy, pomykających promenadą, i na skały. Dorobek życia lepiej zostawić w hotelu i nie martwić się, że wrócimy bez telefonu czy aparatu. Mimo, że jest to bogata dzielnica, nie mam co liczyć na to, że moje rzeczy zostaną na plaży jak pójdę się moczyć.

OGRODY KIRSTENBOSCH

Po dwóch wycieczkach z firmy CityExplorer dostałam zniżkę, więc znowu wsiadłam na górny pokład dwupiętrowca i pojechałam niebieską linią do ogrodu Kirstenbosch. Sama trasa tam i z powrotem jest malownicza. Po jednej stronie ocean, po drugiej majestatyczne skały. Słońce, światło, przestrzeń.

Pochodziłam alejkami, napiłam się mrożonej herbaty Rooibos. Ogród służy nie tylko turystom. Mieszkańcy przyjeżdżają tu na pikniki czy ślubne sesje zdjęciowe. Sielskie obrazy zadbanego ogrodu ponownie udowadniają, że Kapsztad jest miastem kontrastów. Tuż opodal mamy slumsy, które oglądam tylko z autobusu. Ludzkie safari odpuszczam.

Wieczorem jestem umówiona z Andreą. Jej kolega organizuje domówkę, ale w typowo południowoafrykańskim stylu. Grill, mięso i mięso. Jadę jeszcze na ostatni spacer do Waterfront i najeść się na zapas na rynek Oranjezicht. Za niepozornym ogrodzeniem, pod prowizorycznym zadaszeniem jest kilkanaście punktów gastronomicznych. Kuchnie całego świata. Modnie, pysznie i zdrowo. Prócz żarcia na miejscu, na wynos i przetworów, można też kupić rękodzieło. Genialny pomysł!

Napełniłam żołądek, kupiłam wino i pojechałam na domówkę do kolegi Andrei. Siedemdziesięcio paroletni Anglik, z oczywistych dla mnie powodów, pomieszkuje sobie, kilka miesięcy w roku w Kapsztadzie. Nie zastanawiałabym się gdybym miała możliwość tu zamieszkać. Anglik jednak studzi mój zachwyt i opowiada mi wszystkie niebezpieczne przygody, które i tak nie powstrzymały go przed zamieszkaniem tu. Kilkukrotnie go okradziono, a raz kiedy to po paru głębszych zgodził się iść z poznaną niewiastą w barze do jej mieszkania, obudził się tam w łóżeczku, sam i na golaska. Nikogo dookoła nie było, pupa go nie bolała, pafnucy też nie. Szybko chwycił ciuchy, ubrał się połowicznie i zwiał. Nie były to czasy komórek, więc może nie jest przebojem na jakiejś stronie dla dorosłych. Wszystkie organy nietknięte, cnota też. Albo miał fuksa, albo panna nie miała niecnych zamiarów.

Wieczorem na ulicy zauważyłam, że jest wyjątkowo dużo policji i kilka ulic bocznych od naszych jest pozamykanych. Pilnują je zastępy kobiet w kamizelkach. Przy nich znak, informujący, że tuż obok kręcą film. Podpytuję babeczki, ale te milczą. Czuję, że ocieram się o wielki świat. W moim hostelu akurat trwa mecz alko-nagiego pingponga. Kilku chłopców przegrywa i radośnie biega na golasa, dodając sobie kurażu ogromnym gumowym dildo i litrami piwa. Zabawa dla grupy wiekowej 20 +/- VAT. Jeden mówi, że w mieście Tom Cruise kręci kolejne Mission Impossible. Hejże ho! To ci dopiero! Wszyscy się rozmarzyli. Toż to obok naszego hostelu! Oferuję pójść zaprosić go na meczyk pingponga i nawet odstąpić mu swoją jedynkę bez mebli. Chłopaki nawet zdążyli umówić się, który skopie dupę Tomaszowi i zachodzili w głowę czy ten oby będzie przestrzegał reguł i się rozbierze jak przegra. Naprawdę Tom przelał czarę rozkoszy. Kapsztad jest miastem magicznym. Tej nocy wszyscy poszli wcześniej spać, słuchając za ściany stukotu stóp Toma. A on biegał i biegał i biegał…

Lepiej nie mogłam pożegnać się z Kapsztadem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.