Arusza-stąd na safari się wyrusza… (Tanzania cz. 3)
…chociaż miasto jakoś nikogo nie porusza. Brak tu ciekawych zabytków, wyjatkowości. Do Aruszy się przyjeżdża przed safari i na zakupy do tzw. Centrum Kultury, które w rzeczywistości jest supermarketem ze sztuką z całej Afryki. Nie trzeba dużo szczęścia żeby po kilku minutach poznać właściciela. Pan czuwa, pilnuje i zagaduje wszystkich odwiedzających. Potrafi rzucać nazwiskami słynnych tego świata, którzy u niego kupowali tanzanit, rzeźby czy maski. Mimo, że nie planuję żadnych zakupów Pan zachęca, opowiada i demonstruje bogatą ofertę Centrum. Kiwam głową z przymkniętymi oczami, powtarzając „bjutiful”.
Dla mnie Arusza była przede wszystkim treningiem w używaniu daladala (busików), baja (rykszy motorowej) i boda boda (taxi motorowe). Mieszkałam na zadupiu i codziennie musiałam coś złapać żeby coś zjeść czy kupić.
Arusza ma w prawdzie swoją własną aplikację transportową Ping, ale jakoś czasami chłopaki mnie ignorowali i nie odbierali. Jednak, nawet jak zostaniemy olani, widzimy w aplikacji jaką cenę powinniśmy zapłacić i nie trzeba będzie użerać się z kierowcą. Uber w Aruszy na razie nie działa. Chyba ze względu na prowizję. Więc jak nie chcemy czekać, kukamy na apkę, sprawdzamy cenę i łapiemy bodaboda z ulicy.
Daladala to najtańszy środek transportu, ale też najwolniejszy, bo często jadący dookoła miasta zanim dotrze do celu. No i najtłoczniejszy. Można być blisko świata, bardzo blisko. Każdy busik ma inną trasę, swój styl i bohatera. O pierwsze najlepiej pytać.
Dziś jedynym wspomnieniem jakie zostało mi z Aruszy to rynki: masajski (z pamiątkami dla turystów) i warzywno-owocowo-barachłowy dla mieszkańców. Rynek masajski ma niewiele wspólnego z Masajami. To po prostu skład pamiątek. Podczas mojej wizyty część sklepików była zamknięta.
Rynek w centrum miasta jest ciekawszy. Można popatrzeć jak toczy się życie, co mieszkańcy kupują na obiad, pogadać z naganiaczami i popatrzeć jak chłopcy grają w gry planszowe zamiast gapić się w komórkę. Bogactwo warzyw i owoców zachwyca. Pachnie przyprawami, jest barwnie i gwarno.
Ulice może są mało ciekawe, ale Tanzańczycy są towarzyscy, ciekawscy i chętnie utną sobie pogawędkę przy kokosie. Czasem osoba, która wygląda na bezdomną mówi lepiej po angielsku niż recepcjonista. Mimo wszystko trzeba trzymać gardę wysoko. Widać i czuć sporo odurzonych osób, które średnio interesują się nami, a bardziej naszym portfelem.
Jakoś się nie zakochałam w tym mieście i po jednym dniu poleciałam na Zanzibar zobaczyć inną Tanzanię.
A oto jeszcze filmik: